Motylek. Katarzyna PuzyńskaЧитать онлайн книгу.
zza drzwi. – Weronika!!! Tu Blanka. Nic ci nie jest?
– Nie, nie. W porządku. Potknęłam się tylko. – Drzwi zaskrzypiały złowieszczo, kiedy je otwierała. Trzeba będzie naoliwić. Kolejny punkt do zapamiętania. – Wejdź, proszę!
Blanka Kojarska nadal ubrana była w swój różowy kombinezon narciarski. Spojrzała na siebie krytycznie.
– Przepraszam za mój strój, ale wiesz, w lesie…
W jej głosie pobrzmiewała kokieteria. Weronika zastanawiała się przez chwilę, czy Blanka ją podrywa, tak jak Juniora Kojarskiego, ale szybko odrzuciła tę myśl. Widocznie to był jej zwykły sposób mówienia.
– Przebiorę się, jak dojdziemy na miejsce – obiecała Blanka.
– Pilnuj domu, Igor – nakazała psu Weronika, zamykając drzwi. Pies wyglądał na bardzo zawiedzionego, że zostaje sam, ale Weronika nie była pewna, czy byłby mile widziany na proszonej kolacji u Kojarskich.
Ruszyły przez zaspy w stronę lasu. Dookoła panowała nieprzenikniona ciemność, rozświetlana tylko bladym światłem księżyca odbijającym się od śniegu. Każdy dźwięk wydawał się spotęgowany ciszą i ciemnością. Niepokojący.
– Nie boisz się chodzić po lesie w nocy? – zapytała Weronika towarzyszkę.
– Coś ty. Nie ma czego się bać. Można tu najwyżej spotkać sarnę albo zająca – zaśmiała się Blanka. – Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Codziennie wieczorem spaceruję co najmniej pół godziny. Pomaga mi to na bezsenność. Jeżeli też masz taki problem, powinnaś spróbować. Moim zdaniem to działa idealnie. A uwierz, wypróbowałam już chyba wszystkie metody.
Tu, w lesie, ton Kojarskiej znowu się zmienił. Na ciemnej ścieżce pojawiła się ta druga Blanka. Weronika nie mogła się nadziwić, jak szybkie są te zmiany i jak inną osobą staje się ta kobieta. Dotychczas spotkała się z czymś takim tylko w swoim gabinecie.
– Mam ostatnio dużo stresów – kontynuowała Blanka, idąc szybko przed siebie. Śnieg skrzypiał pod jej butami. – Niestety.
Ściszyła głos, jakby mówiła do siebie. Weronika musiała przyspieszyć, żeby ją słyszeć.
– Jedno jest pewne, kobieta nie powinna nigdy ufać nikomu, a zwłaszcza mężczyznom – podsumowała Blanka i odwróciła się nagle.
Weronika zatrzymała się przestraszona tym nagłym ruchem. W oddali wśród drzew rozległo się pohukiwanie samotnej sowy. Księżyc zniknął na chwilę za chmurami, więc zrobiło się zupełnie czarno. Ciemność wydawała się niemal namacalna.
– Tak, kochana – stwierdziła Blanka, patrząc Weronice prosto w oczy. – Każdy może ufać tylko sobie.
Szeroki słodki uśmiech na jej twarzy mocno kontrastował ze słowami i tonem głosu. Weronika zaczęła się zastanawiać, czy rozmówczyni nie ma jakichś kłopotów psychicznych. Nagle przeszedł ją dreszcz. Były same w środku lasu, a Blanka patrzyła na nią tak dziwnie. Nie było to przyjemne uczucie. Gdybym teraz zawołała o pomoc, i tak nikt by mnie nie usłyszał, pomyślała Weronika. Znowu przeszedł ją dreszcz. Nie wiedziała, czy z zimna, czy z niepokoju. Po chwili jednak Blanka jakby się uspokoiła.
Ruszyły dalej nieco wolniej.
– Lubisz dostawać listy? – zapytała Kojarska bez związku z poprzednim tematem.
– Nie wiem – odparła Weronika zbita z tropu szybką zmianą wątku. – Ostatnio nie dostałam chyba żadnego. Teraz wszyscy raczej piszą maile.
– Ja dostaję ich całkiem sporo.
Przecięły Polanę Czarownic. Księżyc pojawił się wreszcie wśród gołych gałęzi, rozświetlając mrok. Dalej coś zaszeleściło niepokojąco. Weronika zadrżała. Ta nocna wędrówka niezbyt przypadła jej do gustu. Na szczęście zbliżały się już do skraju lasu, między drzewami prześwitywały światła rezydencji Seniora Kojarskiego.
– Nie ma czego się bać. W lesie możesz spotkać najwyżej sarny – pocieszyła ją jeszcze raz Blanka, jakby odgadła myśli Weroniki.
Jej oddech zmieniał się na mrozie w obłoki pary.
Aspirant Janusz Rosół kroił marchewkę w równe kostki. Przyglądał się pracy własnych dłoni, jakby stał obok i wcale nie był sobą. Starał się pozbierać rozbiegane myśli. Szło mu to z trudem, ponieważ płochliwe przemyślenia uciekały ciągle nie w tym kierunku, co trzeba.
Fakt pierwszy. Ktoś przejechał zakonnicę i najprawdopodobniej uciekł z miejsca wypadku. Paweł Kamiński sugerował ze złośliwym uśmieszkiem, że to jakiś dzieciak stracił panowanie nad samochodem. Pewnie wpadł w poślizg na zaśnieżonej leśnej szosie i potrącił zakonnicę. Potem przestraszył się i wziął nogi za pas. Janusz był prawie pewien, że kolega spojrzał na niego znacząco. Rosół zaczerwienił się, kiedy to zauważył.
Fakt drugi. Syn Rosoła rzeczywiście w czasie ostatnich wakacji „pożyczył sobie” samochód i potrącił turystkę. W żaden sposób nie można było zaprzeczyć, że chłopak jechał po pijanemu. Teraz trudno było nie powiązać tych dwóch faktów, ale Janusz Rosół nie mógł uwierzyć, że to jego dziecko jest winne śmierci zakonnicy. Nie tym razem.
Całe popołudnie komisariat pracował pełną parą. Daniel Podgórski chciał chyba dobrze wypaść przed ludźmi z Brodnicy. Ku zaskoczeniu wszystkich, w tym samych zainteresowanych, prokurator Czarnecki powierzył w całości zadanie znalezienia sprawcy wypadku policjantom z Lipowa. Daniel wreszcie doczekał się tego, czego chciał, pomyślał Rosół, kończąc krojenie warzyw. W ich cichej wiosce coś się działo. Janusz nie był z tego zadowolony. W najmniejszym stopniu. Wystarczyło mu własnych problemów.
– Co gotujesz?
Prawie osiemnastoletni syn Janusza Rosoła wetknął głowę do ciepłej, zaparowanej kuchni. Miał duże niebieskie oczy. Zupełnie jak Bożena. Bartek był tak podobny do matki, że Rosołowi przez chwilę zaparło dech z tęsknoty za zmarłą żoną. Kiedy była z nimi… wszystko wyglądało inaczej, i w domu, i w pracy. Odetchnął głęboko, żeby uspokoić bicie stęsknionego serca.
– Myślałem, że może dziś zjemy wszyscy razem kolację. – Policjant wskazał na gotującą się zupę i poprawił nerwowo wąsy. – Ty, ja i Ewa. Dawno nie robiliśmy nic wspólnie. Fajnie by było, nie? Jak za dawnych czasów. Co ty na to?
Bartek wziął łyżkę i nabrał trochę zupy prosto z garnka. Spróbował i skrzywił się lekko.
– Stary, nie ma nawet opcji. – Syn odrzucił długą grzywkę z czoła z młodzieńczą nonszalancją. Rosół zazdrościł mu tego w głębi serca. – Ja spadam z koleżkami. Mamy kilka spraw.
– Bartek, tyle razy ci mówiłem, że masz się tak do mnie nie odzywać – upomniał go cicho Janusz Rosół. – Bądź co bądź jestem twoim ojcem.
Wyglądało na to, że zupa nie wyszła tak, jak planował. Wziął łyżkę odrzuconą przez syna i sam spróbował. Był zawiedziony. Znowu zatęsknił za zmarłą żoną. Robiła wspaniały rosół.
– Taaa, jasne. – Syn chwycił jedną z butelek coca-coli, które stały na blacie kuchennym. – Nie ma czegoś mocniejszego? Co to za dom? Miałeś kupić piwo.
– Jesteś za młody, żeby pić. – Nawet Janusz słyszał, że zabrzmiało to słabo.
– I kto to mówi? – Bartek zaśmiał się z pogardą i zaczął pić colę prosto z butelki. – Sam raczej nie wylewasz za kołnierz, stary, co?
Zanim