Samobójstwo. Wiktor SuworowЧитать онлайн книгу.
Zamiast niego są „oskarżenia”. Wobec niektórych dowódców wysunięto bezpodstawne oskarżenia. Wysunięto – i na tym koniec. Potem sprawa jakby przycichła.
Naturalnie w żadnym z dwunastu tomów nie ma najmniejszej wzmianki o tym, ile czołgów posiadała Armia Czerwona w 1941 roku, ile samolotów i amunicji, ile armii i korpusów wchodziło w jej skład. Zgrupowania wojsk, czyli rozlokowanie naszych armii, korpusów i dywizji, autorzy zaszczycili swą uwagą, ale to, gdzie znajdowały się one w chwili rozpoczęcia wojny, nadal pozostało tajemnicą państwową. O naszych stratach – ani słowa. Widocznie w ogóle ich nie ponosiliśmy. Za to wspaniale i obrazowo udało się autorom ukazać historyczną rolę komisarza politycznego Leonida Iljicza Breżniewa. Dlatego też otrzymali nagrody pieniężne, odznaczenia, tytuły, stanowiska i dostęp do wszelkich dóbr materialnych. Dziś z cichym żalem wspominają tamte czasy: „Trzeba powiedzieć otwarcie, że historycy, zwłaszcza specjaliści od okresu wojny, od dawna już nie zbierają zaszczytnych laurów. Ich zespołowy trud po raz ostatni został uhonorowany Nagrodą Państwową piętnaście lat temu. Wówczas na tak wysoką ocenę zasłużyli autorzy dwunastotomowej Historii drugiej wojny światowej”[20].
Cóż, szkoda mi doprawdy oficjalnych historyków – tak rzadko bywają nagradzani! Ale sami jesteście sobie winni. Towarzysze – utraciliście węch. Gdybyście napisali dwadzieścia cztery tomy o tym, że wojnę wygrał ten, kto na określonym etapie historycznym kieruje strumień finansów kraju w odpowiednie koryto, natychmiast zostalibyście obsypani nagrodami.
VIII
Dwunastotomowa breżniewowska edycja to nasza hańba domowa. Przytoczę tu ocenę pisarza W. Astafjewa, który w czasie wojny walczył na froncie: „Za pomocą historii jako nauki potrafiliśmy stworzyć «inną wojnę». W każdym razie z tym, co napisano na temat wojny, z wyjątkiem kilku książek, jako żołnierz zupełnie się nie identyfikuję. Osobiście brałem udział w całkiem innej wojnie. A przecież powstawały całe wagony literatury wojennej. Na przykład dwanaście tomów Historii drugiej wojny światowej. Bardziej zafałszowanego, spreparowanego, kłamliwego wydawnictwa w naszej historii, w tym także w historii literatury, nie było. A dokonali owego dzieła, tom za tomem, nader sprytni, wysoko opłacani i świadomi tego, co robią, ludzie. Niedawno starli się ostro na łamach prasy dwaj historycy, Morozow i Samsonow, na temat pewnych fragmentów dwunastotomowej edycji. Napisałem wówczas list do redakcji pisma, oświadczając, że większość historyków, a zwłaszcza ci, którzy tworzyli historię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, nie ma prawa używać słowa tak świętego, jak prawda. Utracili to prawo z powodu swoich postępków, swojej hipokryzji”[21].
Tymczasem twórcy dwunastotomowej Historii są ze swego dzieła bardzo dumni. Nie mają nawet dość rozumu i sprytu, by udawać, że zostali do pracy nad nim zmuszeni. Cóż, wszyscy w końcu jesteśmy ofiarami systemu! Ale nie, skąd, oni tęsknią do tamtych szczęśliwych czasów, kiedy to zadowolony klient – sekretarz generalny partii – dorzucił im jeszcze do należnych apanaży czerwońca w postaci Nagrody Państwowej.
IX
Bardzo szybko jednak przywódcy zdali sobie sprawę, że niepotrzebnie szafowali tak hojnie nagrodami i zaszczytami. Z breżniewowskiej wersji wojny wyśmiewano się jeszcze bardziej niż z tej stworzonej za Chruszczowa. Przyznali historykom Nagrodę Państwową, a historii wojny jak nie było, tak nie ma. I znów wszystko trzeba zaczynać od początku. Trzecią próbę podjęto w szczytowym momencie pierestrojki i głasnosti. Gromadzie uczonych przewodziła Główna Komisja Redakcyjna, której podlegało całe mnóstwo innych komisji. Przewodniczącym GKR został minister obrony ZSRR. Ten miał z kolei cały szereg zastępców: szefa Sztabu Generalnego, głównodowodzącego wojsk Układu Warszawskiego, dowódców wszystkich rodzajów sił zbrojnych, szefa Głównego Zarządu Politycznego, wiceprezesa Akademii Nauk ZSRR, dyrektora Instytutu Marksizmu Leninizmu przy KC KPZR. Oprócz nich w skład GKR wchodzili najrozmaitsi dyrektorzy i szefowie: Agencji Prasowej Nowosti, Wojenizdatu, Państwowego Komitetu Statystycznego, Głównego Zarządu Archiwów, Wszechzwiązkowej Rady Weteranów Wojny i Pracy oraz wielu jeszcze innych odpowiedzialnych towarzyszy wysokiego szczebla. Każdy z nich miał do dyspozycji rzesze podwładnych. Do wszelkiego rodzaju instytutów, które już wcześniej brały udział w pracach – nader intratnych – nad tomami historii, dokooptowano jeszcze kilka, między innymi Instytut Teorii i Praktyki Socjalizmu.
Wokół Głównej Komisji Redakcyjnej bujnie rozrastały się różne struktury i ciała pomocnicze. Komisji podlegała redakcja dziesięciotomowej edycji, a jej z kolei dziesięć zespołów redakcyjnych, osobny dla każdego tomu, redakcja nadzoru naukowego, cały szereg struktur pomocniczych i techniczno naukowych.
Ale cała ta rzesza uczonych znów stanęła przed zamkniętymi drzwiami. Wojna to tajemnica państwowa, naród nie powinien nic o niej wiedzieć. I istotnie nie wie, zna jedynie legendy o dwudziestu ośmiu panfiłowcach[22] i o naszych pilotach bombowców, którzy płonącymi maszynami taranowali kolumny nieprzyjacielskich czołgów i cystern. W tej błogiej niewiedzy należało nadal utrzymywać ludzi. A więc założenie było to samo. Od dawna znane: wydać tym razem dziesięciotomowe dzieło, nie odsłaniając przy tym żadnych tajemnic. Innymi słowy, znów trzeba było stworzyć jakąś inną prawdę, różną od tej ukrywanej za kratami i pancernymi drzwiami, strzeżonymi przez czujne organy.
Dlatego i tym razem nie mogło skończyć się inaczej niż kompromitacją. I tak się też stało. Uczeni, generałowie i marszałkowie wzięli się za łby, obrzucali się niewybrednymi epitetami, zmarnowali kupę państwowych pieniędzy, ale z pisania nic nie wyszło. W 1991 roku miały się ukazać dwa pierwsze tomy. Czytelnicy podpisali talony na subskrypcję, wpłacili pieniądze, dostali jednak figę z makiem. Tak wyglądała pierwsza rosyjska piramida finansowa. Para poszła w gwizdek, a forsa nie wiadomo gdzie.
Na tym sprawa ucichła.
I wszystko wydaje się jasne. Pierwsza próba napisania historii wojny zakończyła się sześciotomową bajeczką. Druga wypadła jeszcze gorzej. Trzecia okazała się żałosnym fiaskiem. Jak na razie, dalszych prób stworzenia oficjalnej historii wojny jakoś nikt nie podejmuje.
Wyraźnie potwierdza to regułę: im dalej, tym gorzej. Im więcej dowiemy się o wojnie, tym trudniej będzie stworzyć jej historię. Doszliśmy do tego, że trzeba było zaniechać pisania oficjalnej historii, porzucić rozpoczęte przedsięwzięcie, jak budowę drogi Salechard–Igarka, która poprzez bagna, tundrę i wieczną zmarzlinę prowadziła… donikąd.
Pora się chyba zastanowić, w czym tkwi problem. Wojna była święta, wielka, wyzwoleńcza, a dopasowanie do niej jakiejkolwiek wersji wciąż się nie udaje. Coś tu najwyraźniej nie gra. Worek trudno podnieść, bo niejedno w nim szydło, lecz tysiące. I wychodzą z worka, sterczą na wszystkie strony. Wstyd i hańba. Wszyscy agresorzy dawno już napisali historię wojny. Mają oficjalną historię Niemcy, mają Japończycy – dziewięćdziesiąt sześć tomów. A u nas – ani rusz.
Moim zdaniem jeszcześmy w ogóle nie zaczęli. Uważa się, że chruszczowowskich sześć tomów, breżniewowskich dwanaście, gorbaczowowskich dziesięć to nieudane próby. Moim zdaniem nie ma podstaw do takiego stwierdzenia. Tych wielotomowych edycji nie można uznać za próby, choćby nawet nieudane, gdyż a priori przyjęto założenie, by uciekając się do wszelkich możliwych sposobów, całą sprawę zamącić, a nie rozjaśnić. Naukową metodologię zastąpiono kuglarskimi sztuczkami, a jedynym celem było pisanie tak, by, broń Boże, nie odkryć jakichś tajemnic.
Jeśli dyrektor Zakładów Cukierniczych im. Czerwonego Października ma prawo posługiwać się pieczątką „Termin ważności – trzy miesiące”, to znaczy, że tak jest wygodnie Zjednoczeniu Przemysłu Cukierniczego i właściwemu ministrowi, i komuś stojącemu jeszcze wyżej. Nam pozostaje tylko wgryzać się w stwardniałe na kamień czekoladki, choć z góry wciąż płyną napomnienia, by podwyższać jakość produkcji.
Jeśli marszałków i akademików upoważniono do tego, by ogłupiali nas łamigłówkami i szaradami jeżącymi się od procentów i współczynników,