Oficer i szpieg. Robert HarrisЧитать онлайн книгу.
wojsk z tamtejszego garnizonu. W mieście nie ma rozruchów ani paniki, a jednak władze wojskowe intensywnie dopingują żołnierzy…
Po skończeniu czytam tekst od początku, zastanawiając się: jakie to ma znaczenie? Czy to w ogóle prawda? Szczerze mówiąc, nie mam bladego pojęcia. Wiem tylko, że co najmniej raz w tygodniu mam przedstawiać blanc i że jak na pierwszy raz, zrobiłem, co w mojej mocy. Wysyłam tekst na drugą stronę ulicy, do gabinetu szefa sztabu, nastawiając się na naganę za dawanie wiary bezwartościowym plotkom. Tymczasem Boisdeffre potwierdza odbiór, dziękuje mi, przesyła kopię dowódcy piechoty (wyobrażam sobie rozmowy w klubie oficerskim: „chodzą słuchy, że szkopy kombinują coś w Metzu…”), a pięćdziesięciu tysiącom żołnierzy na wschodniej granicy kilka dni dodatkowej musztry i forsownych marszów jeszcze bardziej uprzykrza i tak niewesołe życie.
To moja pierwsza lekcja kabalistycznej władzy „tajnego wywiadu”: te dwa słowa potrafią sprawić, że skądinąd zdrowi na umyśle ludzie rozmijają się z rozumem i dokazują niczym idioci.
* * *
Kilka dni później Henry przyprowadza mi do gabinetu agenta, który ma mnie zapoznać ze stanem wiedzy na temat Dreyfusa. Przedstawia go jako François Guénéego z Sûreté. Człowiek ten jest po czterdziestce, ma żółtawą cerę od nikotyny, alkoholu, a może jednego i drugiego, a jego zachowanie zdradza, że swoją postawą próbuje zastraszać, jednocześnie prezentując służalczość, co jest typowe dla pewnego rodzaju policjantów. Kiedy wymieniamy uścisk dłoni, poznaję w nim mężczyznę, którego widziałem tu pierwszego dnia – był jednym z ludzi palących fajki i grających w karty na dole.
– Guénée nadzoruje inwigilację rodziny Dreyfusa – informuje mnie Henry. – Pomyślałem, że zechce pan posłuchać, jak się sprawy mają.
– Proszę. – Zapraszam ich ruchem ręki i zasiadamy przy okrągłym stole w rogu mojego gabinetu. I policjant, i Henry mają ze sobą teczki na akta.
– Zgodnie z instrukcjami pułkownika Sandherra objąłem śledztwem przede wszystkim starszego brata zdrajcy, Mathieu Dreyfusa – zagaja Guénée. Wyjmuje z teczki wykonane u fotografa zdjęcie i podsuwa mi je po blacie. Mathieu jest przystojny i elegancki. Przychodzi mi do głowy, że to on powinien zostać kapitanem wojska, a nie Alfred, który wygląda na dyrektora banku. – Obiekt ma trzydzieści siedem lat – ciągnie Guénée. – Przeniósł się do Paryża z rodzinnego domu w Miluzie wyłącznie w celu organizowania kampanii na rzecz swojego brata.
– A więc toczy się taka kampania?
– Tak, pułkowniku. On wypisuje listy do znanych osobistości i rozgłasza, że jest skłonny dobrze zapłacić za informacje.
– Pan wie, że oni są bardzo bogaci – wtrąca Henry. – A żona Dreyfusa ma jeszcze więcej pieniędzy. Pochodzi z rodziny Hadamardów… to handlarze diamentów.
– I co udało się osiągnąć temu bratu?
– Jest taki lekarz z Hawru, doktor Gibert, który od dawna przyjaźni się z prezydentem republiki. Już na samym początku zaproponował, że wstawi się w imieniu rodziny u prezydenta Faurégo.
– I zrobił to?
Guénée zagląda do swojej teczki.
– Dwudziestego pierwszego lutego Gibert spotkał się z prezydentem na śniadaniu w Pałacu Elizejskim – odpowiada. – Następnie udał się wprost do hôtel de l’Athénée, gdzie czekał na niego Mathieu Dreyfus… Jeden z naszych ludzi śledził go tam w drodze od mieszkania.
Podaje mi raport agenta.
Figuranci usiedli w hotelowym holu, najwyraźniej bardzo przejęci. Zająłem miejsce przy sąsiednim stoliku i usłyszałem, jak B mówi do A: „Tylko powtarzam panu, co mi powiedział prezydent… wyrok zapadł na podstawie dostarczonego sędziom tajnego dowodu, a nie dowodów przedstawionych w sądzie”. Ten argument, podkreślany z naciskiem, padał jeszcze kilka razy (…) Kiedy B wyszedł, A siedział jeszcze przez chwilę, wyraźnie wzburzony. W końcu uregulował rachunek (kopia w załączeniu) i o dziewiątej dwadzieścia pięć opuścił hotel.
Spoglądam na Henry’ego.
– Prezydent osobiście ujawnił, że sędziom pokazano tajny dowód? – pytam z niedowierzaniem.
Henry wzrusza ramionami.
– Ludzie mają długie języki. Prędzej czy później i tak by się to wydało.
– Zgoda, ale żeby prezydent…? To pana nie martwi?
– Nie. Dlaczego? To tylko fragment prawnej procedury. Niczego to nie zmienia.
Dumam nad tym. Wcale nie jestem tego taki pewny. Zastanawiam się, jak by na taką wiadomość zareagował mój zaprzyjaźniony prawnik Leblois.
– Zgadzam się, że nie umniejsza to winy Dreyfusa – przyznaję. – Gdyby się jednak rozeszło, że skazano go na podstawie tajnego dowodu, którego nie pokazano ani jemu, ani obrońcom, wówczas niektórzy z pewnością podnieśliby raban, że nie miał uczciwego procesu. – Zaczynam rozumieć, dlaczego Boisdeffre zwietrzył polityczne kłopoty. – Czy wiemy, w jaki sposób rodzina zamierza wykorzystać tę informację?
Henry zerka na Guénéego, a ten kręci głową.
– Z początku wszyscy byli tym bardzo podnieceni. W Bazylei odbyła się narada rodzinna. Sprowadzili dziennikarza, Żyda o nazwisku Lazare. Obraca się on w kręgach anarchistów. Ale to było cztery miesiące temu. Od tej pory niczego nie zrobili.
– Nieprawda, jedno zrobili – wtrąca Henry, puszczając oko. – Opowiedz pułkownikowi o madame Léonie… od razu poweseleje!
– Ach tak, madame Léonie! – Guénée wybucha śmiechem i grzebie w swoich aktach. – To kolejna osoba zaprzyjaźniona z doktorem Gibertem. – Podaje mi drugą fotografię, przedstawiającą nieładną kobietę w wieku około pięćdziesięciu lat, w normańskim berecie, patrzącą prosto w obiektyw aparatu.
– Kim jest ta madame Léonie?
– Lunatyczką.
– Pan żartuje!
– Ależ skąd! Podczas snu nabiera zdolności jasnowidzenia. Opowiada Mathieu fakty dotyczące sprawy jego brata, które jakoby dostaje z zaświatów. Poznał ją w Hawrze, gdzie zrobiła na nim takie wrażenie, że sprowadził ją do Paryża. Oddał jej nawet pokój w swoim mieszkaniu.
– Da pan wiarę? – Henry wybucha gromkim śmiechem. – Oni potykają się tylko w ciemności, dosłownie! Naprawdę, pułkowniku, ze strony tych ludzi nie mamy się czego obawiać.
Kładę zdjęcia Mathieu Dreyfusa i madame Léonie jedno obok drugiego, czując, jak ciężar spada mi z serca. Obecnie zjawiska w rodzaju wywoływania duchów, przepowiadania przyszłości czy komunikowania się ze zmarłymi są w Paryżu w modzie. Czasami z powodu ludzkiej głupoty opadają ręce.
– Ma pan rację, Henry. To dowodzi, że zabrnęli w ślepy zaułek. Nawet jeśli odkryli, że istniał jakiś tajny dowód, najwidoczniej zdali sobie sprawę, że samo w sobie o niczym to nie świadczy. Musimy tylko dopilnować, żeby tak już zostało. – Odwracam się do Guénéego i pytam: – W jaki sposób prowadzicie inwigilację?
– Zarzuciliśmy wokół nich ciasną sieć, pułkowniku. Niania dzieci pani Dreyfus co tydzień zdaje nam raport. Konsjerżka w kamienicy przy rue de Châteaudun, gdzie mieszka Mathieu Dreyfus, to nasza informatorka. Jeszcze inna pracuje jako pokojówka pani Dreyfus. Śledzą ich dla nas jego kucharka i jej narzeczony. Chodzimy za nim krok w krok. Władze poczty przekazują nam tutaj korespondencję całej rodziny, a my ją kopiujemy.
– A to jest korespondencja samego Dreyfusa. – Henry podnosi i podaje mi teczkę, którą przyniósł ze sobą. – Jutro trzeba ją zwrócić.
Teczka,