Życie i los. Василий ГроссманЧитать онлайн книгу.
i pomyślała: „Dlaczego nie pisze, przecież zna adres?”.
Mieszkała sama, nie było przy niej ani Krymowa, ani Nowikowa, ani krewnych. Wydawało jej się, że ta samotna wolność to właśnie jest szczęście. Ale tak jej się tylko wydawało.
Kujbyszew był w tym czasie siedzibą licznych moskiewskich narkomatów, urzędów, redakcji ogólnokrajowych gazet. Był tymczasową, ewakuowaną z Moskwy stolicą, z korpusem dyplomatycznym, z baletem Teatru Bolszoj, ze sławnymi pisarzami, moskiewskimi konferansjerami, zagranicznymi dziennikarzami.
Tysiące owych przybyszy z Moskwy gnieździło się w pokoikach, pokojach hotelowych, w hotelach robotniczych i wykonywało swoją zwykłą pracę: szefowie działów, zarządów, zarządów głównych i narkomatów kierowali podwładnymi i gospodarką narodową; posłowie nadzwyczajni i ministrowie pełnomocni jeździli wspaniałymi samochodami na przyjęcia do sterników polityki zagranicznej; Ułanowa, Lemieszew, Michajłow cieszyli miłośników baletu i opery; przedstawiciel agencji United Press, mister Shapiro, zadawał na konferencjach podchwytliwe pytania szefowi Sowinformbiura Sołomonowi Łozowskiemu; pisarze opracowywali informacje dla rodzimych i zagranicznych gazet i rozgłośni; dziennikarze podejmowali tematy wojenne, wykorzystując zebrane w szpitalach materiały.
Ale życie codzienne przybyszów z Moskwy całkiem się zmieniło – lady Cripps, żona posła nadzwyczajnego i ministra pełnomocnego Wielkiej Brytanii, wychodząc po kolacji, którą dostawała na talon w restauracji hotelowej, zabierała ze sobą do pokoju niedojedzony chleb i kawałki cukru, zawinięte w gazetę; przedstawiciele światowych agencji prasowych chodzili po bazarze, przepychając się wśród rannych, obszernie rozwodzili się nad zaletami samosiejki i skręcali papierosa na próbę, innym razem zaś, przestępując z nogi na nogę, stali w kolejce do łaźni; pisarze, znani ze szczodrego podejmowania gości, omawiali losy świata i literatury przy szklaneczce samogonu i zagryzali go przydziałowym chlebem.
Olbrzymie urzędy wciskały się na ciasne piętra kujbyszewskich budynków; redaktorzy najważniejszych gazet radzieckich przyjmowali gości przy biurkach, na których potem, po godzinach pracy, ich dzieci odrabiały lekcje, a kobiety szyły.
Było coś pociągającego w tej mieszaninie potęgi państwa i ewakuacyjnej cyganerii.
Zameldowanie w Kujbyszewie kosztowało Jewgienię Nikołajewnę wiele nerwów.
Naczelnik biura konstrukcyjnego, w którym podjęła pracę, podpułkownik Rizin, wysoki mężczyzna, mówiący cichym, szemrzącym głosem, od pierwszych dni zaczął ubolewać nad tym, jak naraża się szef przyjmujący pracownika, który nie ma załatwionego meldunku. Wydał Żeni zaświadczenie o zatrudnieniu i kazał jej iść na milicję.
Pracownik komendy dzielnicowej milicji wziął zaświadczenie i dowód Jewgienii Nikołajewny, mówiąc, żeby zgłosiła się po decyzję za trzy dni.
W wyznaczony dzień Żenia znalazła się w prawie ciemnym korytarzu, gdzie interesanci siedzieli z tym szczególnym wyrazem twarzy, jaki miewają tylko ludzie, którzy przyszli na milicję po dowód lub meldunek. Podeszła do okienka. Kobieca ręka z paznokciami pokrytymi ciemnoczerwonym lakierem podała jej dowód, a spokojny głos poinformował:
– Dostała pani odmowę.
Stanęła więc w kolejce do naczelnika biura meldunkowego. Ludzie obok rozmawiali szeptem, oglądając się na przechodzące korytarzem uszminkowane panny, ubrane w kufajki i wysokie buty. Poskrzypując podeszwami, nieśpiesznie przeszedł człowiek w jesiennym palcie i cyklistówce, z wyglądającym spod szalika kołnierzykiem bluzy wojskowej, i otworzył kluczykiem angielski czy też francuski zamek w drzwiach – to był właśnie Griszyn, naczelnik biura. Zaczęły się przyjęcia interesantów. Jewgienia Nikołajewna zauważyła, że ludzie nie cieszyli się, kiedy nadchodziła ich kolej, jak to zazwyczaj bywa po długim oczekiwaniu, ale rozglądali, jakby w ostatniej chwili zamierzali uciec.
W kolejce nasłuchała się opowieści o córkach, których nie zameldowano u matek, o sparaliżowanej kobiecie, której odmówiono meldunku u brata, o kobiecie, którą spotkało to samo, kiedy przyjechała pielęgnować inwalidę wojennego.
Żenia weszła do gabinetu Griszyna. W milczeniu wskazał jej krzesło, spojrzał w papiery i powiedział:
– Przecież dostała pani odmowę, więc o co chodzi?
– Towarzyszu Griszyn – odparła drżącym głosem – proszę zrozumieć, przez cały ten czas nie wydają mi kartek na żywność.
Patrzył na nią nieruchomym wzrokiem, jego szeroka, niemłoda twarz wyrażała pełną zadumy obojętność.
– Towarzyszu Griszyn – powtórzyła Żenia – pomyślcie sami, jak to wygląda. W Kujbyszewie jest ulica Szaposznikowa. To mój ojciec, jeden z pierwszych działaczy rewolucyjnych w Samarze[10], a wy jego córce odmawiacie meldunku…
Griszyn patrzył na nią spokojnymi oczami: słuchał tego, co mówiła.
– Potrzebne jest pismo o zapotrzebowaniu na pracownika – powiedział. – Bez wezwania nie zamelduję.
– Przecież pracuję w urzędzie wojskowym – powiedziała Żenia.
– To nie wynika z waszych dokumentów.
– A to by pomogło?
Odrzekł niechętnie:
– Być może.
Rano Jewgienia Nikołajewna przyszła do pracy i powiadomiła Rizina, że odmówiono jej meldunku. Rozłożył ręce i zaszemrał:
– Ach, co za durnie, czyżby nie rozumieli, że już pierwszego dnia pracy staliście się dla nas niezbędnym pracownikiem, że wykonujecie pracę o charakterze obronnym?
– No właśnie – przytaknęła Żenia – według nich potrzebne jest potwierdzenie, że nasz urząd podlega narkomatowi obrony. Bardzo was proszę, napiszcie je, a ja wieczorem pójdę z nim na milicję.
Po pewnym czasie Rizin podszedł do Żeni i głosem pełnym skruchy poinformował:
– Organy albo milicja muszą same do nas wystąpić. Bez tego nie wolno mi wydać takiego zaświadczenia.
Wieczorem poszła na milicję, znów odsiedziała swoje w kolejce i nienawidząc samej siebie za błagalny uśmiech, zaczęła prosić Griszyna, by zwrócił się w tej sprawie pisemnie do Rizina.
– Do nikogo nie będę się zwracał – oświadczył Griszyn.
Kiedy Rizin usłyszał o jego odmowie, jęknął i powiedział w zamyśleniu:
– Wiecie co, poproście go, żeby chociaż do mnie zatelefonował.
Następnego wieczoru Żenia musiała spotkać się z moskiewskim literatem Limonowem, który kiedyś znał jej ojca. Od razu po pracy poszła na milicję, zaczęła prosić siedzących w kolejce, żeby „dosłownie na chwilę” pozwolili jej wejść do szefa biura meldunkowego, tylko z zapytaniem. Ludzie wzruszali ramionami, odwracali głowy. Powiedziała z goryczą w głosie:
– Ach tak… To kto ostatni?
Tego dnia milicyjne wrażenia Żeni były szczególnie przykre. W gabinecie naczelnika kobieta z opuchniętymi nogami dostała ataku nerwowego. Wołała głośno: „Błagam pana, błagam pana”. W tym samym gabinecie jakiś człowiek bez ręki klął wulgarnymi słowami; następny za nim też się ciskał, wykrzykując: „Nie wyjdę”. Ale wyszedł bardzo prędko. Tylko Griszyna nie było słychać podczas tych awantur, ani razu nie podniósł głosu – wydawało się, że go tam w ogóle nie było. Jakby interesanci krzyczeli i wygrażali samym sobie.
Przesiedziała w kolejce półtorej godziny i znowu, nienawidząc siebie za uprzejmy wyraz twarzy i skwapliwe „Bardzo dziękuję” w odpowiedzi na ledwo dostrzegalne kiwnięcie głową i „Niech pani usiądzie”, zaczęła prosić Griszyna, żeby zadzwonił do jej przełożonego. Rizin najpierw nie był pewien, czy ma prawo wydać zaświadczenie bez pisemnego