Życie i los. Василий ГроссманЧитать онлайн книгу.
z obozu i skierowano na zesłanie, nie chciała go przenocować; bała się, że ktoś doniesie o tym administracji. Wiedziała też: matka pamięta, że kiedy ojciec umierał, Ludmiła wypoczywała w Gasprze i nie przerwała urlopu; wróciła do Moskwy na drugi dzień po pogrzebie.
Matka czasem rozmawiała z nią o Dmitriju, przerażona tym, co się z nim stało.
„Był chłopcem szczerym, bezpośrednim, taki pozostał całe życie. A tu nagle – szpiegostwo, przygotowywanie zamachu na Kaganowicza i Woroszyłowa… Straszne, potworne kłamstwo, komu to potrzebne? Kto musi niszczyć szczerych, uczciwych ludzi?…”.
A ona powiedziała jej kiedyś: „Nie możesz całkowicie ręczyć za Mitię. Niewinnych nie wsadza się do więzienia”. Teraz przypomniało jej się spojrzenie, jakie rzuciła na nią matka.
Innym razem zwierzyła się matce z niechęci do żony Dmitrija.
– Nie znosiłam jej przez całe życie. Nie będę ukrywała: nawet po czymś takim jej nie znoszę.
Teraz też przypomniała jej się odpowiedź matki:
– Czy ty rozumiesz, co to wszystko znaczy: skazywać żonę na dziesięć lat za niedoniesienie na męża?!
Potem przypomniała sobie, jak kiedyś przyniosła znalezionego na ulicy szczeniaka, a Wiktor nie chciał go wziąć do domu. Zawołała wtedy:
– Jesteś okrutny!
A on na to:
– Ach, Luda, nie wymagam, żebyś była młoda i piękna, zadowoliłbym się jednym: żebyś miała dobre serce nie tylko dla kotów i psów.
Teraz, kiedy siedziała na pokładzie, wspominała, po raz pierwszy nie lubiąc samej siebie i nie obwiniając innych, gorzkie słowa, których musiała wysłuchać w życiu… Kiedyś mąż, śmiejąc się, powiedział przez telefon: „Odkąd przygarnęliśmy kotka, słyszę czułość w głosie mojej żony”.
Innym razem matka strofowała ją: „Luda, jak możesz odmawiać żebrakom, pomyśl tylko – to głodny prosi ciebie, sytą…”.
Tyle że nie była skąpa. Lubiła gości, jej obiady słynęły wśród znajomych.
Nikt nie widział, jak płakała, siedząc w nocy na pokładzie statku. Dobrze, dobrze, niech będzie: jest nieczuła, zapomniała wszystko, czego się uczyła, do niczego się nie nadaje, nikomu już nie może się podobać, utyła, włosy przyprószyła jej siwizna, ma wysokie ciśnienie, a mąż jej nie kocha. To właśnie dlatego wydaje mu się istotą bez serca. Ale niechby Tola przeżył! Gotowa jest przyznać rację bliskim, przeprosić ich za wszystko, co jej mają za złe – byle tylko on przeżył!
Dlaczego cały czas wspomina swojego pierwszego męża? Gdzie on jest, jak go znaleźć? Dlaczego nie napisała do jego siostry, do Rostowa? Teraz nie można już napisać, bo tam są Niemcy. Siostra powiedziałaby mu o Toli.
Łoskot maszyn statku, drgania pokładu, plusk wody, migotanie gwiazd na niebie – wszystko zmieszało się, zlało, a Ludmiła Nikołajewna zapadła w drzemkę. Zbliżał się świt. Mgła unosiła się nad Wołgą; wydawało się, że pochłonęła wszystko, co żyje. Nagle jak znak nadziei wzeszło słońce! Niebo odbiło się w rzece, ciemna jesienna woda zaczęła oddychać, błyskające na falach promienie zdawały się pokrzykiwać. Nocny mróz zostawił solidne ślady na stromym brzegu, a na tle szronu rude drzewa wyglądały jakoś szczególnie radośnie. Nadleciał wiatr, mgła zniknęła, świat zrobił się szklany, niesamowicie przezroczysty, ciepła zaś nie dawało ani jasne słońce, ani błękit wody czy nieba.
Na olbrzymiej Ziemi nawet las był mały, widziało się jego początek i koniec, a ona ciągnęła się i ciągnęła.
Nieszczęście było tak samo wielkie i wieczne jak Ziemia.
Widziała zarządców z narkomatów, którzy płynęli do Kujbyszewa w kajutach pierwszej klasy; ci mieli bekiesze ochronnej barwy i czapy z szarych pułkownikowskich karakułów. W kajutach drugiej klasy jechały odpowiedzialne żony, odpowiedzialne teściowe, umundurowane według rangi, jakby dla żon zaprojektowano odpowiednie mundury, inne dla teściowych, inne dla synowych. Żony miały na sobie futra, a na głowach białe puchowe chustki; teściowe i matki – sukienne granatowe szuby z czarnymi karakułowymi kołnierzami i brązowe chustki. Towarzyszyły im dzieci o znudzonych, niezadowolonych oczach. Przez okna kajut widać było jedzenie, które jechało z tymi pasażerami – doświadczone oko Ludmiły łatwo określało zawartość worków; w torbach, w zalutowanych puszkach, ciemnych dużych butelkach z zalakowanymi szyjkami płynęły po Wołdze miód i topione masło. Kiedy pasażerowie tych klas spacerowali po pokładzie, ze strzępów ich rozmów nietrudno było wywnioskować, że wszyscy bardzo przejmują się pociągiem z Kujbyszewa do Moskwy.
Ludmile wydawało się, że kobiety obojętnie patrzą na żołnierzy i lejtnantów, siedzących na korytarzach, tak jakby nie miały na wojnie synów ani braci.
Kiedy podawano poranny komunikat Sowinformbiura, nie stały pod głośnikiem, tak jak żołnierze i marynarze z załogi, ale mrużąc zaspane oczy, zajmowały się swoimi sprawami.
Od marynarzy Ludmiła dowiedziała się, że cały statek został przydzielony rodzinom odpowiedzialnych pracowników państwowych, wracających do stolicy przez Kujbyszew, i że w Kazaniu z rozkazu władz wojskowych wzięto na pokład pewną liczbę żołnierzy i cywilów. Dotychczasowi pasażerowie zrobili awanturę, nie chcąc wpuścić wojskowych; dzwonili do pełnomocnika Państwowego Komitetu Obrony.
Nie do opisania dziwne wrażenie robiły skruszone twarze czerwonoarmistów zmierzających do Stalingradu w poczuciu, że ich obecność krępuje prawowitych pasażerów. Ludmile Nikołajewnie wydawały się nieznośne te spokojne oczy kobiet. Babcie przywoływały wnuków i nie przerywając rozmowy, wyćwiczonym ruchem wsuwały herbatniki do dziecięcych ust. A kiedy z położonej na dziobie kajuty wyszła z dwoma chłopcami na spacer krępa staruszka w futrze z kun, kobiety skwapliwie kłaniały się jej, uśmiechały; na twarzach państwowych mężów pojawiał się uprzejmy i niespokojny wyraz.
Gdyby radio nadało teraz komunikat o otwarciu drugiego frontu albo przerwaniu blokady Leningradu, nikt z tych ludzi by nie drgnął, gdyby natomiast ktoś powiedział im, że w pociągu do Moskwy nie będzie wagonu międzynarodowego, to niebywałe namiętności, jakie wywołałby problem miejscówek, usunęłyby w kąt wszystkie wydarzenia wojny.
Zdumiewające! Przecież Ludmiła Nikołajewna w swoim uniformie – szarym futrze z karakułów i puchowej chuście – wyglądała jak pasażerka pierwszej czy drugiej klasy. Przecież niedawno i ona przeżywała takie miejscówkowe namiętności i oburzała się, że Wiktor Pawłowicz, jadąc do Moskwy, nie dostał biletu pierwszej klasy.
Opowiedziała lejtnantowi artylerii, że jej syn, też lejtnant artylerii, leży ciężko ranny w szpitalu w Saratowie. Rozmawiała z chorą staruszką o Marusi i o Wierze, o teściowej, która przepadła na okupowanym terytorium. Jej nieszczęście było takie samo jak nieszczęście, które wzdychało na tym pokładzie, nieszczęście, które zawsze znajdzie drogę ze szpitala, z mogiły na froncie do wiejskiej chaty, do baraku stojącego na jakimś bezkresnym pustkowiu.
Kiedy opuszczała dom, nie zabrała ani kubka, ani kawałka chleba; wydawało jej się, że przez całą drogę nie będzie ani jadła, ani piła.
Ale na statku już rankiem strasznie zachciało jej się jeść, a wtedy zrozumiała, że będzie jej ciężko. Następnego dnia podróży żołnierze porozumieli się z palaczami, ugotowali w maszynowni zupę z kaszą jaglaną, zaprosili też Ludmiłę Nikołajewnę i nalali jej porcję do menażki.
Ludmiła siedziała na pustej skrzynce i z cudzego naczynia, cudzą łyżką jadła gorącą, parzącą zupę.
– Dobra zupa! – zagadał do niej jeden z domorosłych kucharzy, a kiedy nie doczekał się reakcji, zaczepnie spytał Ludmiłę Nikołajewnę: – A co, może nie, za mało zawiesista?
Zwyczajnie