Życie i los. Василий ГроссманЧитать онлайн книгу.
przed drzwiami izolatki, popatrzyła na puste łóżko. Siostra Tierientjew szła cały czas obok niej i wycierała nos chustką. Potem znowu zeszły na parter i pożegnały się. Wkrótce do sali przyjęć, ciężko dysząc, wszedł siwy, tłusty człowiek o ciemnych, podkrążonych oczach. Nakrochmalony fartuch chirurga Majzla wydawał się jeszcze bielszy w zestawieniu z jego smagłą twarzą i czarnymi, wytrzeszczonymi oczami.
Majzel wyjaśnił, dlaczego profesor Rodionow był przeciwny operacji. Ludmiła Nikołajewna miała wrażenie, że lekarz odgaduje wszystko, o co chciała go zapytać. Przekazał jej treść swoich przedoperacyjnych rozmów z lejtnantem Tolą. Rozumiejąc stan Ludmiły, z okrutną szczerością opowiedział o przebiegu operacji.
Kiedy zaczął mówić, że odczuwał wobec lejtnanta dziwną, prawie ojcowską tkliwość, w jego basowym głosie cieniutko zadźwięczało szkło. Popatrzyła pierwszy raz na dłonie chirurga: były osobliwe, żyły oddzielnie od człowieka o żałobnych oczach – surowe, ciężkie, zakończone długimi smagłymi palcami.
Majzel zdjął je z biurka. Jakby czytając w jej myślach, powiedział:
– Zrobiłem wszystko, co możliwe, ale okazało się, że moje ręce, zamiast pokonać śmierć, tylko ją przyśpieszyły.
Po czym znowu położył dłonie na biurku.
Wiedziała, że wszystko, co mówił, jest prawdą.
Każde jego słowo o Toli, tak bardzo przez nią wyczekiwane, dręczyło ją i paliło. Ale rozmowa miała jeszcze jedną bolesną stronę – czuła, że chirurg chciał się z nią widzieć nie dla niej, ale dla siebie. A to budziło w niej niechęć do Majzla.
Żegnając się z nim, wyraziła przekonanie, że zrobił wszystko, co możliwe, by ratować jej syna. Chirurg zaczął ciężko sapać. Widać było, że jej słowa przyniosły mu ulgę, a ona znowu zrozumiała, że zasługiwał na to, by usłyszeć od niej coś takiego, i właśnie dlatego chciał z nią porozmawiać.
Pomyślała z goryczą: „Czyżbym jeszcze musiała pocieszać innych?”.
Chirurg wyszedł, a Ludmiła udała się do człowieka w papasze, do komendanta. Ten zasalutował i powiedział ochrypłym głosem, że komisarz kazał zawieźć ją samochodem osobowym na miejsce, gdzie pochowany jest syn. Samochód spóźnił się dziesięć minut, bo miał dostarczyć do biura przydziału kartek spis pracowników cywilnych. Rzeczy lejtnanta już są przygotowane, wygodniej jednak będzie je zabrać po powrocie z cmentarza.
Wszystko, o co prosiła Ludmiła Nikołajewna, zostało dokładnie, po wojskowemu wykonane. Ale w stosunku komisarza, pielęgniarki i komendanta do niej czuło się, że wszyscy oni liczą na jakieś uspokojenie, przebaczenie, pociechę.
Komisarz czuł się winny temu, że w szpitalu umierają ludzie. Przed przyjazdem pani Szaposznikow nie przejmował się tym – od czego w końcu jest szpital podczas wojny? Co do obsługi medycznej, przełożeni nie mieli zastrzeżeń. Strofowano go za niedostateczną organizację pracy politycznej, za złą informację o nastrojach rannych.
Niedostatecznie walczył z defetyzmem wśród części rannych, ze szkodliwymi wypowiedziami tych zacofanych, wrogich kołchozom. W szpitalu zdarzało się też, że ranni rozpowiadali tajemnice wojskowe.
Szymańskiego wzywano do wydziału politycznego zarządu sanitarnego okręgu i grożono, że zostanie wysłany na pierwszą linię, jeśli z wydziału specjalnego znowu wpłynie doniesienie o zamęcie ideologicznym w szpitalu.
A teraz komisarz poczuł się winny wobec matki zmarłego lejtnanta, bo wczoraj zmarło trzech chorych, a on tego samego dnia wziął prysznic, zamówił u kucharza ulubiony bigos z kiszonej kapusty i wypił puszkę piwa, zdobytą dzięki znajomościom w saratowskim wydziale handlu. Siostra Tierientjew miała poczucie winy wobec matki zmarłego lejtnanta, bo jej mąż, inżynier wojskowy, służył w sztabie armii, nigdy nie był na pierwszej linii, a syn, o rok starszy od Szaposznikowa, pracował w biurze konstruktorskim fabryki samolotów. Komendant też wiedział, że jest winien – on, zawodowy wojskowy, pracuje w szpitalu na tyłach, wysłał do domu kupon dobrej gabardyny i filcowe walonki, a po zabitym lejtnancie matka dostała tani bawełniany mundur.
Starszyna o grubych, mięsistych ustach i uszach, kierujący pogrzebami zmarłych pacjentów, czuł, że jest winny wobec kobiety, z którą pojechał na cmentarz. Trumny zbijano z cienkich desek najgorszego sortu. Zmarłych kładziono do trumien w bieliźnie, szeregowych układano ciasno w bratnich mogiłach, napisy na grobach robiono niechlujnym charakterem pisma, na nieociosanych deszczułkach, nietrwałą farbą. Co prawda, tych, którzy zmarli w dywizyjnych punktach sanitarnych, grzebano w ogóle bez żadnych trumien, a napisy wykonane chemicznym ołówkiem trwały tylko do pierwszego deszczu. Zwłok tych, którzy zginęli w walce w lasach, błotach, rowach, w polu, niekiedy wcale nie zbierano, za trumny służyły im piasek, suche liście, śnieg.
A jednak starszyna czuł, że za niską jakość drewna też jest odpowiedzialny wobec tej kobiety, siedzącej obok niego w samochodzie i wypytującej, jak chowa się zmarłych – czy razem, w co są ubrani, czy nad grobem ktoś wygłasza ostatnie pożegnanie.
Niezręcznie czuł się także dlatego, że przed jazdą wstąpił do koleżki i w magazynie wypił słoiczek rozcieńczonego spirytusu medycznego, zagryzając chlebem z cebulą. Miał wyrzuty sumienia, że w samochodzie czuć alkoholem z domieszką cebuli, ale przecież nie mógł przestać oddychać dlatego, że miał wyrzuty sumienia.
Ponuro spoglądał w lusterko wiszące przed kierowcą – w tym czworokącie odbijały się roześmiane oczy żołnierza, wobec którego też czuł wstyd.
„No i co, łyknąłeś sobie, starszyno?” – pytały bezlitośnie wesołe, młode oczy.
Wszyscy ludzie są winni wobec matki, która straciła na wojnie syna, i od początku świata skwapliwie starają się przed nią usprawiedliwić.
32
Żołnierze batalionu roboczego wyładowywali trumny z ciężarówki. Po ich milczącej, nieśpiesznej pracy widać było, że mają w niej wprawę. Jeden, stojąc na skrzyni ciężarówki, podsuwał trumnę do krawędzi, następny brał ją na ramię i podnosił, tak żeby mógł podejść trzeci i podsunąć ramię pod drugi koniec trumny. Skrzypiąc butami po zmarzłej ziemi, nieśli trumnę do szerokiej bratniej mogiły, stawiali ją na skraju wykopu i wracali do ciężarówki po następną. Kiedy pusty samochód odjechał do miasta, żołnierze przysiedli na trumnach stojących przy otwartym dole, po czym zaczęli skręcać papierosy z dużej ilości papieru i małej – machorki.
– Dzisiaj jakby trochę więcej luzu – zauważył jeden i zaczął krzesać płomyk z solidnie zmajstrowanego krzesiwa. Hubka w postaci kawałka sznura była wpuszczona do mosiężnej gilzy, a krzemień specjalnie oprawiony. Żołnierz machnął parę razy sznurkiem i w powietrze uniósł się dymek.
– Starszyna mówił, że będzie jeszcze najwyżej jedna ciężarówka – powiedział drugi i odpalił od tamtego, wypuszczając dużo dymu.
– To wtedy weźmiemy się do grobu.
– Jasne, tak najlepiej; listę też przywiezie i sprawdzi – dodał trzeci, niepalący, wyjął z kieszeni kawałek chleba, otrzepał, leciutko na niego chuchnął i zaczął powoli jeść.
– Powiedz starszynie, żeby dał łom, bo ziemia zmarznięta prawie na ćwierć metra. Łopata takiej nie chwyci, a jutro mamy kopać nowy dół!
Ten, który krzesał ogień, głośno klasnął w dłonie, wybił z drewnianej lufki niedopałek i leciutko postukał nią o wieko trumny.
Wszyscy trzej zamilkli, jakby się w coś wsłuchiwali. Było cicho.
– Prawda to, że batalionom pracy będą wydawali suchy prowiant zamiast obiadu? – spytał jedzący chleb żołnierz ściszonym głosem, żeby nie przeszkadzać zmarłym rozmową, która ich nie dotyczy.
Drugi z palących wydmuchnął