Życie i los. Василий ГроссманЧитать онлайн книгу.
tu również sabotażyści – bumelanci, którzy próbowali samowolnie porzucić pracę w wojennych fabrykach i na budowach. Osadzenie w obozie koncentracyjnym za złą pracę było również innowacją narodowego socjalizmu.
Siedzieli tutaj ludzie z liliowymi winklami na kurtkach – niemieccy emigranci, którzy wyjechali z Niemiec po zwycięstwie Hitlera. To był też nazistowski pomysł – kto porzucił Niemcy, stawał się wrogiem politycznym, choćby nie wiadomo jak lojalnie zachowywał się za granicą.
Ludzie z zielonymi winklami – złodzieje, włamywacze – stanowili w obozie formację uprzywilejowaną; władze wykorzystywały ich przy nadzorowaniu politycznych.
Także w przewadze więźnia kryminalnego nad politycznym przejawiało się nowatorstwo narodowego socjalizmu.
W obozie znajdowali się ludzie o losie tak swoistym, że nie potrafiono znaleźć żadnej naszywki, by przydzielić ich do jakiejś kategorii. Ale i dla Hindusa, zaklinacza węży, i dla Persa, który przyjechał z Teheranu, żeby studiować malarstwo niemieckie, i dla Chińczyka, studenta fizyki, nazizm uznał za odpowiednie legowisko na pryczy, miskę zupy i dwanaście godzin pracy przy regulówce.
Dniem i nocą trwał ruch transportów do obozów zagłady, do obozów koncentracyjnych. Dookoła rozlegał się stukot kół, ryk parowozów, huk butów setek tysięcy więźniów, którzy, oznakowani pięciocyfrowymi numerami, szli do pracy. Obozy stały się miastami Nowej Europy. Rosły i rozszerzały się w zgodzie ze swoim rozplanowaniem, razem ze swoimi uliczkami i placami, szpitalami, ze swoimi pchlimi targami, krematoriami i stadionami.
Jakże naiwne i nawet dobrotliwie patriarchalne wydawały się dawne, przycupnięte na przedmieściach więzienia w porównaniu z tymi obozowymi miastami, w porównaniu z purpurowoczarną, przyprawiającą o obłęd łuną nad piecami krematoriów.
Wydawałoby się, że do kierowania taką masą represjonowanych potrzebna jest olbrzymia, też niemal milionowa armia nadzorców, strażników. Tymczasem nic podobnego. Całymi tygodniami w barakach nie pokazywał się nikt w mundurze SS! Sami więźniowie wzięli na siebie sprawę ochrony policyjnej w miastach-obozach. Sami więźniowie pilnowali porządku w barakach, uważali, żeby do ich kotłów trafiały wyłącznie zgniłe i zmarznięte kartofle, oddzielając od nich te duże, dobre, które miały powędrować do magazynów z żywnością dla wojska.
Więźniowie byli lekarzami, bakteriologami w katorżniczych szpitalach i laboratoriach, stróżami zamiatającymi katorżnicze chodniki, inżynierami dbającymi o katorżnicze światło, katorżnicze ciepło, o katorżnicze części do katorżniczych maszyn.
Sroga i energiczna policja lagrowa – kapo noszący na lewym ramieniu szeroką żółtą opaskę, starsi obozu, blokowi, sztubowi – trzymała pod kontrolą wszystkie poziomy życia w obozie, od spraw ogólnych do prywatnych, tych, które załatwiano nocami na pryczach. Więźniowie dopuszczani byli do poufnych spraw obozowego państwa – pomagali nawet sporządzać listy ludzi przeznaczonych do likwidacji, przesłuchiwać podejrzanych w betonowych pudełkach – dunkelkammerach. Wydawało się, że gdyby zniknęła komendantura, to i tak sami więźniowie puszczaliby przez druty prąd wysokiego napięcia, żeby nikt nie uciekł, żeby wszyscy nadal pracowali.
Kapo i blokowi służyli komendantowi, ale wzdychali, a niekiedy nawet płakali po tych, których odprowadzali do krematoriów… Bez przesady jednak – rozdwojenie jaźni nie było całkowite, w końcu nie wpisywali swoich nazwisk na listy przeznaczonych do gazu. Michaiła Sidorowicza zaś przerażało zwłaszcza to, że narodowy socjalizm nie przychodził do obozu z monoklem w oku, po oficersku wyniosły, obcy ludowi. Narodowy socjalizm nie separował się od prostego ludu, żył z nim za pan brat: posługiwał się jego humorem, umiał lud rozśmieszyć, był plebejski i nie zadzierał nosa. Znał doskonale i język, i umysł, i duszę tych, których pozbawił wolności.
3
Mostowskiego, Agrippinę Pietrownę, lekarkę wojskową Lewinton i kierowcę Siemionowa Niemcy zatrzymali na peryferiach Stalingradu i wszystkich zawieźli do sztabu dywizji piechoty.
Po przesłuchaniu Agrippinę Pietrownę wypuszczono; tłumacz na polecenie pracownika żandarmerii polowej dał jej bochenek chleba z grochu i dwa czerwone banknoty – trzydziestki, Siemionowa zaś dołączono do kolumny jeńców zmierzających do stalagu w okolicach chutoru Wiertiaczyj. Mostowskiego i Sofię Osipownę Lewinton zawieziono do sztabu grupy armii.
Mostowski po raz ostatni widział tam Sofię Osipownę – bez furażerki, z oderwanymi dystynkcjami, stała na zakurzonym podwórzu; zachwyciła go posępnym, złowrogim wyrazem twarzy.
Po trzecim przesłuchaniu Mostowskiego popędzono piechotą na stację kolejową, gdzie odbywał się załadunek ziarna. Dziesięć wagonów wydzielono dla chłopców i dziewcząt jadących na roboty do Niemiec – Mostowski słyszał krzyki kobiet, kiedy pociąg odjeżdżał. Sam siedział w wagonie trzeciej klasy, w małym przedziale służbowym. Eskortujący go żołnierz nie wyglądał na surowego, ale kiedy Mostowski pytał o coś, przybierał taki wyraz twarzy, jakby był głuchoniemy. Czuło się przy tym, że całą uwagę skupia wyłącznie na podopiecznym. Zupełnie jakby doświadczony pracownik zoo, transportujący koleją zwierzę, w milczeniu i stałym napięciu obserwował skrzynię, w której jest ono zamknięte. Kiedy pociąg jechał przez terytorium Generalnego Gubernatorstwa, w przedziale pojawił się nowy pasażer – polski biskup, siwy, wysoki, przystojny mężczyzna o pulchnych młodzieńczych ustach i tragicznym wzroku. Od razu zaczął opowiadać Mostowskiemu o represjach, jakim poddał Hitler polskie duchowieństwo. Mówił po rosyjsku z silnym akcentem. Kiedy jednak Michaił Sidorowicz zaczął źle mówić o papieżu i katolicyzmie, umilkł i na pytania odpowiadał lakonicznie, po polsku. Po kilku godzinach wysadzono go w Poznaniu.
Jadący do obozu pociąg ominął Berlin… Teraz, w bloku specjalnym, przeznaczonym dla więźniów, którymi szczególnie interesowało się gestapo, Mostowskiemu wydawało się, że od tamtej pory minęły całe lata. Karmiono tu lepiej niż w pozostałej części obozu, ale więźniowie czuli się jak króliki doświadczalne w laboratorium. Dyżurny uchyli drzwi, wywoła – okazuje się, że to nasz przyjaciel chce na korzystnych warunkach wymienić tytoń na rację żywnościową, wywołany zatem, uśmiechając się z zadowoleniem, wraca na swoją pryczę. Równie dobrze jednak mogą wywołać innego; ten przerywa pogawędkę i podchodzi do drzwi, ale rozmówca nie doczeka się już końca opowieści. Dzień później kapo podejdzie do pryczy, każe dyżurnemu zabrać z niej łachy, a ktoś przypochlebnie spyta sztubowego nazwiskiem Kehse, czy może zająć zwolnioną pryczę. Nikogo już nie dziwiły rozmowy dotyczące na przemian to selekcji i kremacji trupów, to obozowych drużyn piłkarskich: najlepsi są ci od regulówki, czyli Moorsoldaten[2], to silny rewir, kuchnia dobrze gra w ataku, polskiej drużynie „Pracefiks” brakuje obrońców. Za coś zwyczajnego uważano dziesiątki czy nawet setki plotek o nowej broni, o kłótniach między przywódcami nazistowskimi. Plotki były nieodmiennie pomyślne i nieodmiennie fałszywe; ot, takie obozowe opium dla ludu.
4
Nad ranem zaczął padać śnieg i nie topniał aż do południa. Rosjanie ucieszyli się i zarazem zasmucili. Rosja chuchnęła w ich stronę, rzuciła pod biedne zmęczone nogi matczyną chustę, pobieliła dachy baraków, tak że z daleka wyglądały swojsko jak chaty w rodzinnej wsi.
Ale radość błysnęła na chwilę, zmieszała się ze smutkiem i w nim utonęła.
Do Mostowskiego podszedł dyżurny, hiszpański żołnierz Andrès, i powiedział łamaną francuszczyzną, że jego przyjaciel, pisarz, widział jakiś dokument, dotyczący starego Rosjanina, ale nie zdążył przeczytać, bo szef kancelarii zabrał papier.
„Ten papier zawiera decyzję o moich losach” – pomyślał Mostowski i ucieszył się, że jest taki spokojny.
– Ale to nic – szepnął Andrès. – Można się jeszcze dowiedzieć.
– Od komendanta obozu? – spytał Gardi, a jego ogromne oczy błysnęły czernią w półmroku. – Czy