Lis. Dubravka UgrešićЧитать онлайн книгу.
medaliony; Kafka, Odradek (Die Sorge des Hausvaters); pozytywka, skrzynie, pianino, okno, grzebień szylkretowy, bursztyn; 12 krzeseł, gra szklanych paciorków; parasol od słońca (sekretnik), sygnet, podwiązki, gorset, zasłona, modlitewnik, flinta, zegarek, monokl, lorgnon; Gogol, ciastko; Cortázar, cukierki; tabakiera, lombard”.
Fragment wydawał się niezrozumiały – między mną niegdysiejszą a dzisiejszą zaległo prawie czterdzieści lat. Słowa zapisane zostały oczywiście moją ręką, w brzydkiej, szarej i zimnej Moskwie, w której – zakleszczona między atmosferą życia p o d z i e m n e g o a bułhakowowskim widzeniem świata – przeżyłam jeden rok akademicki. Można się domyślać, tylko zgaduję, że jest to chaotyczny spis rzeczy albo przedmiotów, które służą jako „zapalniki” uruchamiające opowieść; odgrywają ważną rolę w fabule albo są istotnym elementem kompozycyjnym opowieści. Przedmioty (najczęściej magiczne) mają duże znaczenie w bajkach, ale też często w tak zwanej literaturze pięknej. Przypuszczam, że za każdym z tych słów stał jakiś literacki przykład albo przynajmniej mętne jego wyobrażenie. A skoro tak, co się stało, że pominęłam wiele ważnych „zapalników” opowieści, choćby p ł a s z c z (Płaszcz Gogola)? Zatem jeśli wszystko tak się dzieje, jak to możliwe, że właśnie te sprawy kotłowały się w mojej młodej, gorącej głowie?! Okazuje się, że Moskwa jest ledwo zaczętą opowieścią, to lithopedion. Ona trwa zastygła, ja zapominam o jej obecności, jeśli w ogóle ten rodzaj koegzystencji można nazwać obecnością.
8.
Poznałam go w barze moskiewskiego hotelu Belgrad, gdzie wpadali Jugosłowianie: ci, którzy studiowali w Moskwie, pracowali w ambasadzie jugosłowiańskiej i w przedstawicielstwach rozmaitych jugosłowiańskich firm, a także jugosłowiańscy turyści, którzy z tych czy innych powodów przyjechali, by odszukać swoich krajanów. Fizycznie był niezwykle pociągający, trudno go było nie zauważyć – dobrze zbudowany, z rudymi włosami i krótką brodą, jasnozielonymi oczami. Był moim rodakiem i kłamcą, z tych, co łgają, nawet gdy nie muszą. Ktoś, kto spaceruje w czerwonych angielskich pulowerach, niebieskich koszulach w drobne białe prążki, w kaszmirowym płaszczu, z białym szalem zarzuconym na szyję, i twierdzi, że w Moskwie studiuje malarstwo, nie mógł być nikim innym, tylko kłamcą. Był małomówny, co pod wieloma względami poprawiało jego wizerunek. Oczarował mnie, przyznaję: na tym szarym, mrocznym moskiewskim tle, on, taki zielonooki i rudy, wyglądał jakby nie był z tego świata. Dłonie miał jak cieśla; największe, najszersze i najcieplejsze dłonie, z jakimi kiedykolwiek miałam kontakt. Kochał się głęboko i długo, to gorąco, to zimno, jakby w dobrze rozpalonym garnku podgrzewał kostki lodu. Zakochałam się w nim. Szaleliśmy, miłość pachniała obietnicą, ogarnęła mnie miłosna gorączka, byłam gotowa dla niego umrzeć. Kiedy wyjeżdżał, zalałam łzami moskiewskie Szeremietiewo. Służba ochrony lotniska, najwyraźniej nieprzywykła do przesadnie uczuciowych scen, wylegitymowała mnie, spytała, dlaczego płaczę, a ja nie byłam w stanie odpowiedzieć, bo umierałam: mój rudowłosy kochanek pływał w morzu moich łez i dotarłszy do brzegu kontroli paszportowej, zniknął mi z horyzontu. W ręce ściskałam wyimaginowaną nagrodę, nic niewarte losy na loterię przedarte na pół. W moich piersiach umarło serce… Nie zostawił mi adresu, ja mu wcisnęłam swój, „listy to głupota”, powiedział, był pewien, że gdzieś się znowu spotkamy. I oto coś, czego nie potrafię sobie wytłumaczyć: ja, gotowa ruszyć za nim na koniec świata, nigdy w życiu nikogo łatwiej i szybciej nie zapomniałam!
Rudy zapukał do moich drzwi po roku, kiedy już wróciłam do domu. Spotkanie pozostawiło mnie obojętną, co więcej, przeszkadzała mi ta jego nagła i niezapowiedziana wizyta. Wydawało mi się, że zasłania mi widok, chociaż moje spojrzenie nie było skierowane na cokolwiek wartego uwagi. Wyciągnęłam z niego wszystko, co powinnam wiedzieć: że jest żonaty i przyjechał, no proszę, nie dla mnie, ale z powodu mojej rodaczki, która jest (ups!) matką jego niechcianego dziecka. Chociaż opowieść była przytłaczająco banalna, z mojego nieprzewietrzonego dotąd serca wyleciał mól współczucia.
Rudy pojawił się jeszcze raz, po kilku latach, również niezapowiedziany, ale tym razem zapaliła się niespodziewanie potężna iskra, i pognaliśmy na krótką burzliwą wycieczkę na wybrzeże Adriatyku. O sobie znowu nie mówił zbyt wiele (chytrus!), ale z niezwykłą czułością wspominał naszą dawną wycieczkę do Leningradu.
„Nigdy nie byliśmy w Leningradzie!”, powiedziałam zdumiona.
Przekonywał mnie, że, owszem, byliśmy. Wspominał szczegóły, nazwy hoteli, numer pokoju hotelowego, epizody z wycieczki do Carskiego Sioła, nazwy restauracji, w których jedliśmy kolację, tytuły baletów, które oglądaliśmy, intymne sceny miłosne, wspomnienia dotyczące powrotu nocnym pociągiem do Moskwy, ludzi, których po drodze poznaliśmy… „Szalałem za tobą, dziewczyno… Czegoś takiego nigdy i z nikim nie przeżyłem… Dlaczego robisz ze mnie idiotę?!”
Oszukiwał mnie, ale jego „leningradzka konfabulacja” mnie zmartwiła. Kłamstwo już nie funkcjonowało, nie było ku temu żadnego powodu. Tym razem w całej historii nastąpiło coś patologicznego. Pokłóciliśmy się w tej kwestii, zabraliśmy rzeczy i wróciliśmy do Zagrzebia.
Przez całą drogę milczałam i umierałam ze strachu: prowadził jak szalony. Wysadził mnie przed domem, nawet się nie pożegnaliśmy. Spod rudych rzęs błysnęło w ciemnościach jego zimne zielone oko.
Mniej więcej miesiąc albo dwa po jego zniknięciu z mojej domowej biblioteki przypadkiem wypadła książka, a z tej książki – zwitek papierków, które z jakiegoś powodu zachowałam. Wśród nich były: zaproszenie na przedstawienie baletowe w Leningradzie z moim i jego nazwiskiem, dowody zameldowania w hotelu w Leningradzie z moim i jego nazwiskiem oraz datą pobytu, a także bilety, które udowadniały wizytę w Carskim Siole. Do tej małej „ikebany” z jakiegoś powodu dołączona została sucha już czterolistna koniczynka…
A jednak, to nie jest opowieść o mnie, o Rudym i grach, które toczy z nami zawodna pamięć, tylko o tym, jak powstają opowieści.
9.
Rzeczywiście, jak powstają opowieści? Pilniak żył w czasach, kiedy słowo wypowiedziane przez literaturę miało siłę i było ważne, a obraz filmowy był ekscytujący i świeży. Żyję w czasach, kiedy słowa zostały zepchnięte w kąt. Bo jak można oczekiwać, że użytkownicy nowych technologii – którzy przeszli fizyczną i mentalną metamorfozę, a język tej technologii zbudowany jest na obrazach i symbolach – będą gotowi przeczytać coś, co jeszcze do niedawna nazywało się tekstem literackim, a dzisiaj pojawia się jako ogólnie przyjęty termin: książka.
Prześladuje mnie poczucie, że żyję w czasach, z których definitywnie usunięta została magia, chociaż nie umiałabym wyjaśnić, co to jest, czemu służy ani dlaczego minione czasy miałyby być lepsze od dzisiejszych. Każdy, kto ośmieli się porównywać różne czasy, nie tylko może się mylić, ale najczęściej się myli.
Wiele minionych chwil wydaje się nam magicznymi po prostu dlatego, że nie jesteśmy ich świadkami, albo byliśmy, ale te chwile nieodwołalnie minęły. Dlaczego bohaterka Pilniaka, Sofia, pozostaje wciąż atrakcyjna, bez względu na to, że pisarz próbuje ją obnażyć, i dlaczego wciąż czytam tekst Pilniaka, zachwycona jego umiejętnością opowiedzenia tej historii? Całkiem możliwe, że „m a g i c z n o ś ć” to źle wybrane słowo.
A co z kluczowym symbolem opowieści Pilniaka, z lisem? Japońskie chramy poświęcone bóstwu Inari, sądząc z wielu zdjęć, które można znaleźć w internecie, to rodzaj Disneylandu. Baśń Pilniaka o etyce pisarskiego rzemiosła, o lisie jako symbolu oszustwa, w konfrontacji z dzisiejszymi kodami społecznymi zaczyna mieć przeciwne znaczenie. Motto naszych czasów głosi: Lis jest symbolem chytrości i oszustwa, ale jeśli duch lisa wcieli się w człowieka, jego plemię będzie błogosławione.
Dzisiaj Sofia natychmiast rzuciłaby się, by opisać swoją wersję życia erotycznego z Tagakim, i tę opowieść podbudowałaby obszernym promocyjnym materiałem wideo. Zakłamać codzienne swoje i cudze życie