Wioska kłamców. Hanna GreńЧитать онлайн книгу.
niedającym się jednoznacznie określić kolorze. Raz wydawały się piwne, raz brązowe.
– Chyba się mylisz. Takie hermetyczne środowiska są na ogół bardzo ostrożne, gdy przychodzi do zaakceptowania kogoś z zewnątrz, a sam mówiłeś, że ta wioska jest dziwna, jakby odizolowana od świata. Obaj ci faceci byli obcy. Nie wierzę, że nie sprawdzono ich dokładnie, zanim pozwolono im wżenić się w społeczność.
Teraz Imielski się zamyślił. Tego nie wziął pod uwagę, a z pewnością było tak, jak Diona mówiła. Rodzice nie wyraziliby zgody na ślub córki z mężczyzną, o którym nic by nie wiedzieli, a więzienie to nie mandat za zbyt szybką jazdę, tego nie da się zamieść pod dywan. Brak zgody na ślub wprawdzie nic nie znaczył, dziewczyna mogła postawić na swoim, ale wówczas młodzi z pewnością nie mogliby zamieszkać u rodziców. W takim razie policjanci z Jodłowca musieli dotrzeć do jeszcze innych motywów zabójstwa. Jakich, tego niestety nie wiedział i nie widział szans, by się dowiedzieć.
Minął już ponad rok, odkąd odszedł z policji, wykonując odgórne zarządzenie mówiące, że nikt, kto wcześniej służył w milicji i był przyjęty do służby przed rokiem dziewięćdziesiątym, nie może piastować kierowniczego stanowiska. Pozbyto się doświadczonych fachowców, zastępując ich często ludźmi bez doświadczenia w kierowaniu zasobami ludzkimi lub też miernotami, które bez umocowania partyjnego nie miałyby szans na zostanie choćby dowódcami patrolu. Dziwne czasy nastały, westchnął w duchu. Kompetencje przestały mieć znaczenie. Teraz liczą się tylko plecy i bezkrytyczna akceptacja płynących z góry poleceń.
Pokiwał głową i oderwał się od niewesołych myśli. Spojrzał na przybraną córkę, tak bardzo podobną do matki, i wiedział już, że nie ma wyjścia. Musi wspomóc ją w dociekaniu prawdy, tym bardziej że w głębi serca on także przeczuwał, iż w śmierci Piotra Roszaka kryło się coś więcej. Oficjalnie ogłoszone motywy były zbyt słabe, by mogły wystarczyć.
– Postaram się pomóc, choć jeszcze nie wiem, w jaki sposób. Muszę pomyśleć. Daj mi kilka dni, szczurku. I nie zrób w tym czasie niczego głupiego – ostrzegł, gdyż dobrze znał popędliwość Diony.
Skinęła głową bez entuzjazmu.
– Byle nie za długo, bo dość już czasu straciłam. Szkoda, że wcześniej nie wiedziałam o tym wszystkim.
Popatrzyła z wyraźnym wyrzutem, lecz Imielski tylko wzruszył ramionami. Nie jego wina, że wszystko tak długo trwało. Piotr Roszak został zabity 16 października 2016 roku, a dopiero kilka dni temu sąd drugiej instancji utrzymał w mocy zaskarżony przez obrońców wyrok. Bogdan Kotlarski i Mariusz Drawicz zostali uznani winnymi zabójstwa i skazani na dwadzieścia pięć lat więzienia.
Żaden z nich się nie przyznał, obaj natomiast powtarzali z uporem, że są niewinni. Obrońcy utrzymywali, że narzędzie zbrodni najpierw zostało im skradzione, a potem z powrotem podrzucone do warsztatu samochodowego, którego byli współwłaścicielami. Na rękojeści klucza do kół zabezpieczono odciski linii papilarnych obu mężczyzn, natomiast znajdujące się na drugim końcu ślady krwi i tkanki były zgodne z próbkami pobranymi od denata. Również rany na głowie i twarzy denata pasowały kształtem do tego konkretnego narzędzia. W dodatku znalazł się świadek, który słyszał kłótnię między Roszakiem a właścicielami warsztatu, a później widział, jak na głowę ofiary spadają uderzenia.
W tej sytuacji najwyraźniej nikt nie miał żadnych wątpliwości, że to właśnie Kotlarski i Drawicz są winni zabójstwa. Nikt prócz córki Piotra Roszaka.
*
Podinspektor Piotr Roszak w chwili śmierci miał pięćdziesiąt dwa lata, z czego dwadzieścia siedem spędził w służbie, najpierw jako milicjant, a po transformacji ustrojowej jako policjant. Przez ostatnie siedem lat pełnił funkcję komendanta komisariatu w Jodłowcu i według opinii tak przełożonych, jak podwładnych sprawdzał się w tej roli znakomicie. Dlatego informacja o jego tragicznej śmierci spadła na wszystkich jak grom z jasnego nieba. Roszak ofiarą zabójstwa? To chyba jakiś głupi żart.
Podobnie uważała jego jedyna córka, efekt krótkiego, acz płomiennego romansu ze śliczną pielęgniarką, w której ręce trafił, gdy podczas jednej z interwencji odniósł dosyć poważne obrażenia. Gwałtowne płomienie mają to do siebie, że niepodsycane, szybko wypalają się i gasną, i tak też się stało w tym przypadku. Oprócz niewątpliwego pociągu seksualnego nie łączyło ich zupełnie nic, toteż gdy pożar zmysłów został ugaszony, okazało się, że są dla siebie zupełnie obcymi ludźmi.
Decyzję o rozstaniu podjęli zgodnie, bez żalu i wzajemnych oskarżeń, po czym uczcili ją ostatnimi miłosnymi uściskami. I właśnie te uściski sprawiły, że ich rozstanie mimo wszystko nie było ostateczne, gdyż wkrótce potem Marta Remańska odkryła, że jest w ciąży. Jako pielęgniarka powinna była wiedzieć, że spontaniczny seks bez zabezpieczenia może skutkować poczęciem dziecka, a jednak wzorem innych kobiet wmawiała sobie początkowo, że to niemożliwe. Zawsze wcześniej używali prezerwatyw, tylko przy pożegnaniu ich poniosło. I tak do razu ciąża? Od tego jednego szalonego seksu? Nie i jeszcze raz nie! Ale zaklinanie rzeczywistości na nic się nie zdało i pewnego majowego popołudnia na świat przyszła mała dziewczynka o ciemnych włosach i wielkich piwnych oczach. Na taką niespodziankę Marta nie była przygotowana.
W roku 1990 badanie USG nie było jeszcze powszechne, w dodatku wielu ginekologów uważało je za wręcz szkodliwe dla płodu, więc Marta nie została mu poddana. Wysłuchała za to wielu przepowiedni z ust starszych kobiet, które prognozowały płeć dziecka na podstawie kształtu brzucha, cery przyszłej matki czy wróżenia za pomocą wahadełka skonstruowanego z nitki i obrączki. Wszystkie te prognozy mówiły jasno, że Marta urodzi syna, wymyśliła więc dla niego piękne imię. Jako nastolatka podkochiwała się w nauczycielu imieniem Dionizy i pragnęła, by jej syn był równie przystojny i inteligentny jak tamten mężczyzna.
Skonfrontowawszy marzenia z rzeczywistością, Marta błyskawicznie zamieniła Dionizego na Dionizę, nawet przez moment nie zastanawiając się, jak będzie się czuć dziewczynka zmuszona do noszenia takiego imienia. Dopiero później odkryła, że nie wybrała najlepiej. Jak można takie słodkie maleństwo nazywać pełnym imieniem? Wymyśliła więc zdrobnienie „Diona” i dopiero wtedy pozbyła się wyrzutów sumienia.
Pech chciał, że wkrótce po ich ostatnim spotkaniu Piotr wyjechał do Szczytna, by podjąć naukę w tamtejszej Wyższej Szkole Oficerskiej. Telefonu w jego mieszkaniu nikt nie odbierał, komórek wówczas jeszcze nie było, a Marta nie zamierzała poszukiwać mężczyzny drogą służbową, wiedząc, że mogłoby to zaszkodzić mu w karierze. Mając psychiczne i finansowe wsparcie w rodzicach, niespecjalnie ubolewała, że dziecko nosi jej nazwisko, a jedynym śladem po Roszaku jest jego imię w metryce córki.
To wszystko Diona znała z opowieści matki i dziadków, którzy nigdy nie robili tajemnicy z dość powszechnie znanej historii. Dziewczyna nie wiedziała tylko, jak doszło do jej pierwszego spotkania z ojcem, i kiedyś zapytała o to dziadka. Starszy mężczyzna, uznawszy szesnastoletnią panienkę za dość dużą, by pojąć skomplikowane sprawy dorosłych, nie uchylił się od odpowiedzi.
– Twoi rodzice spotkali się ponownie całkiem przypadkowo. Marta najpierw wahała się, czy w ogóle o tobie wspominać. Miałaś już osiem lat i traktowałaś Grzegorza jak własnego ojca, więc ten prawdziwy nie był ci do niczego potrzebny.
– Ale był moim ojcem. Pamiętam, że marzyłam, żeby go poznać. Snułam jakieś romantyczne wizje, że został z mamą rozdzielony przez złych ludzi… Takie tam dziecinne fantazje. – Szesnastoletnia Diona parsknęła śmiechem, kiwając z politowaniem głową nad naiwnością tamtego dziecka.
Mężczyzna stłumił rozbawienie, nie chcąc urazić wnuczki, która częścią siebie ciągle jeszcze tkwiła w wykpiwanym dzieciństwie.
–