Świst umarłych. Graham MastertonЧитать онлайн книгу.
Rozdział 11
21 Rozdział 12
22 Rozdział 13
23 Rozdział 14
24 Rozdział 15
25 Rozdział 16
26 Rozdział 17
27 Rozdział 18
28 Rozdział 19
29 Rozdział 20
30 Rozdział 21
31 Rozdział 22
32 Rozdział 23
33 Rozdział 24
34 Rozdział 25
35 Rozdział 26
36 Rozdział 27
37 Rozdział 28
38 Rozdział 29
39 Rozdział 30
40 Rozdział 31
41 Rozdział 32
42 Rozdział 33
43 Rozdział 34
44 Rozdział 35
45 Rozdział 36
46 Rozdział 37
47 Rozdział 38
48 Rozdział 39
49 Rozdział 40
50 Rozdział 41
51 Rozdział 42
52 Rozdział 43
53 Rozdział 44
54 Rozdział 45
55 Przypisy
Podczas czytania tej książki możecie posłuchać melodii granej na flecie irlandzkim low-D.
Zajrzyjcie na:
www.youtube.com/watch?v=hn4Qwr-xA4w
Níl a fhios ag aon duine cá bhfuil fód a bháis.
Nikt nie wie, gdzie dopadnie go śmierć.
Irlandzkie porzekadło
Rozdział 1
O’Reganowie właśnie jedli śniadanie, kiedy rozległo się niecierpliwe dzwonienie do drzwi.
– Ktoś do nas, tato! – powiedziała trzyletnia Grainne z buzią umazaną owsianką.
Kieran popatrzył na żonę, która stała przy kuchence, smażąc placki ziemniaczane. Zrobiła okrągłe oczy i odłożyła szpatułkę, bo dzwonek powtarzał się coraz bardziej natarczywie.
– Mam otworzyć? – spytał pięcioletni Riordan, zsuwając się z krzesła.
Dzwonienie nie ustawało, a po chwili zaczęło się też walenie pięścią w drzwi. Kieran położył dłoń na ramieniu syna i przytrzymał go.
– Nie, nie, ja pójdę. Ktokolwiek to jest, musi być czymś strasznie wkurzony.
– Kieran… – odezwała się Moira, zestawiając patelnię z ognia.
Była ósma rano. W kuchni panował półmrok. Po okiennej szybie spływały wielkie krople deszczu.
– Nie martw się, to pewnie tylko stary Roddy. Znów będzie marudził, że dzieciaki bawiły się na ulicy i powgniatały mu karoserię. Myśli, że jak jestem gliniarzem, to powinienem czuwać nad wszystkimi w sąsiedztwie dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Wstał i ruszył do drzwi.
– Kieran – powtórzyła Moira, tym razem głośniej, by przekrzyczeć dzwonek i łomotanie.
Mała Grainne, nie wypuszczając z dłoni łyżki ze skapującą owsianką, zakryła sobie uszy.
– Bez obaw, kochanie – uspokoił żonę Kieran, co miało jej przypomnieć, że trzyma pistolet w kieszeni grubej kurtki wiszącej przy wejściu.
Zaledwie jednak wyszedł na korytarz, rozległy się potężny stukot i trzask, a kopnięte drzwi frontowe stanęły otworem. Do środka wpadli trzej przemoczeni od deszczu mężczyźni. Mieli na sobie zakrywające twarze kominiarki, skórzane kurtki i dżinsy. Ten z przodu trzymał obrzyn.
Kieran zrobił dwa chwiejne kroki, cofając się do kuchni. Próbował zatrzasnąć drzwi, ale pierwszy napastnik kopnął je mocno buciorem i uniósł broń; lufa znalazła się ledwie trzydzieści centymetrów od twarzy Kierana.
– Cokolwiek kombinujesz, szefie, daj sobie spokój – wycedził bandyta niskim, ochrypłym głosem. – Chyba że chcesz, żeby twoje smarki żarły mózg tatusia na śniadanie.
Grainne upuściła łyżkę i zaczęła przenikliwie piszczeć, a jej brat rozpłakał