Dobre żony. Луиза Мэй ОлкоттЧитать онлайн книгу.
nieustanni goście, a Jo przez roztargnienie wszystko tłukła i przewracała.
„Gdyby nie mama, nigdy z tego bym nie wybrnęła” – wspominała z wdzięcznością Amy, gdy wszyscy prócz niej puścili w niepamięć ten najkomiczniejszy dzień z całego roku.
W razie gdyby poniedziałek był niepogodny, goście mieli przybyć nazajutrz, i ta niepewność drażniła Jo i Hannah do najwyższego stopnia. W oznaczony dzień rano czas był tak niestały, że stokroć lepszą byłaby już zupełna słota. Trochę było deszczu, trochę słońca, trochę wiatru — wprawdzie potem się wypogodziło, ale za późno na jakąś wycieczkę. Obudziwszy się o świcie, Amy ponaglała wszystkich, by czym prędzej wstali i zjedli śniadanie, chciała bowiem uporządkować w całym domu. Pierwszy raz uderzyło ją ubóstwo bawialnego pokoju, ale nie tracąc czasu na wzdychanie za tym, czego zdobyć nie może, zręcznie skorzystała z tego, co było pod ręką. Na dziurach w dywanie ustawiła krzesła, powalane ściany przykryła malowidłami w ramach z bluszczu, puste kąty zapełniła posągami własnej roboty, co nadało artystyczny pozór pokojowi wraz z wazonami ładnych kwiatów, które przygotowała Jo. Przekąski dla gości wyglądały ponętnie i obejrzawszy je, cieszyła się Amy nadzieją, że będą smakować i że pożyczone szkło, porcelana i srebro bezpiecznie wrócą do domu. Powozy zostały zamówione, Meg z matką podjęły się bawić gości, Beth miała pomagać Hannah za kulisami, Jo obiecała być ożywiona i uprzejma, o ile tylko jej pozwoli roztargniony umysł, ból głowy i silne niezadowolenie ze wszystkiego i ze wszystkich. Dla skrócenia sobie czasu przy starannym ubieraniu się wyobrażała sobie Amy szczęśliwą chwilę, kiedy po skończonym pomyślnie śniadaniu pojedzie z koleżankami na artystyczną wycieczkę, bo omnibus i zerwany most stanowiły jej silną stronę.
Nastąpiło potem dwugodzinne zawieszenie: Amy biegała ciągle od bawialnego pokoju do portyku, a opinia publiczna zmieniała się jak chorągiewka na dachu. O jedenastej spadł gęsty deszcz, który musiał stłumić zapał w panienkach oczekiwanych o dwunastej, bo nie przyjechały; o drugiej zaś, gdy już słońce świeciło, państwo March i dziewczęta, zmęczeni mozolnym rankiem, zasiedli do stołu, żeby zjeść to, co by się mogło zmarnować.
– Dziś nie można wątpić w pogodę i z pewnością przyjadą, musimy się więc żwawo sposobić do przyjęcia gości – rzekła Amy, gdy ją nazajutrz rano obudziło słońce. Chociaż mówiła to z ożywieniem, w głębi duszy żałowała uczynionej wzmianki o wtorku, bo chęci jej zaczęły czerstwieć wraz z ciastkami.
– Nie mogłem dostać homara, więc się musisz obejść bez sałaty – rzekł pan March, wchodząc do pokoju godzinę potem z wyrazem cichej rozpaczy na twarzy.
– Można go zastąpić kurą, bo w sałacie nie da się czuć, że twarda – odezwała się jego żona.
– Kurę koty porwały, gdy ją Hannah zostawiła na chwilkę na kuchennym stole. Bardzo mi przykro, Amy – dodała Beth, gdyż nie przestała być opiekunką tych stworzeń.
– Jeżeli tak, to muszę mieć homara, bo sam ozór nie wystarczy – stanowczo powiedziała Amy.
– Czy mam pobiec do miasta? – spytała Jo ze wspaniałomyślnością ofiary.
– Gotowa jesteś przynieść go pod pachą nieowiniętego w papier, żeby tylko mnie rozgniewać; ja sama pójdę – odparła Amy, wpadając w zły humor.
Zasłoniła się gęstą woalką i wybrała się z koszyczkiem w ręku, licząc na to, że chłodne powietrze uspokoi jej wzburzony umysł i wzmocni siły na mozolny dzień. Kupiwszy pożądanego homara oraz butelkę przyprawy, żeby uniknąć mitręgi w domu, wracała zadowolona ze swej przezorności.
Ponieważ w omnibusie siedziała tylko jakaś śpiąca staruszka, Amy odsłoniła woalkę i dla skrócenia sobie drogi obliczała się z pieniędzmi. Tak ją to zajęło, że nie spostrzegła nowego przybysza, który wsiadł, nie zatrzymując omnibusu; dopiero gdy męski głos rzekł „dzień dobry, miss March”, podniosła oczy i ujrzała jednego z najbardziej wykwintnych kolegów Lauriego. W nadziei, że wysiądzie pierwszy, udawała, że nic nie wie o koszyku stojącym u jej nóg, i rada, że się ubrała w nową suknię, odpowiedziała na powitanie ze zwykłą uprzejmością i ożywieniem. Wszczęła zaraz gawędę, bo szło jej o to, żeby się czym prędzej dowiedzieć, jak daleko jedzie młody dżentelmen; kiedy im szło w najlepsze, nieznana jejmość wzięła się do wysiadania, a dążąc do drzwiczek, przewróciła koszyk, i o zgrozo! homar w swej ordynarnej postaci i barwie ukazał się oczom jaśnie oświeconego Tudora!
– Na Jowisza! Zostawiła swój obiad! – zawołał, laską wpychając potwora do kosza, aby go podać damie.
– Przepraszam, nie rób pan tego, to moje – bąkała Amy z twarzą prawie równie czerwoną jak to nieszczęsne stworzenie.
– Doprawdy? Bardzo przepraszam. To szczególnie piękna sztuka – odezwał się Tudor bardzo przytomnie, udając, że go ta rzecz bardzo zajmuje, czym dowiódł dobrego wychowania.
Amy w mgnieniu oka przyszła do siebie i postawiwszy śmiało koszyk na ławce, rzekła z uśmiechem:
– Czy nie żal panu, że nie możesz skosztować sałaty z tego homara, i zobaczyć ślicznych panienek, które ją będą jadły? – Okazała tymi słowy wiele taktu, dotykając dwóch słabych stron w mężczyźnie, homar bowiem został w jednej chwili otoczony aureolą przyjemnych wspomnień, a zaciekawienie do „ślicznych panienek” odwróciło myśl od komicznego wypadku.
„Będą się śmiać i żartować obaj z Lauriem, ale się pocieszam, że przynajmniej tego nie usłyszę” – myślała Amy, gdy Tudor ukłoniwszy się, wysiadł.
W domu dopiero spostrzegła, że koszyk, przewracając się, oblał jej sosem dół sukni. O spotkaniu swym nie wspomniała nikomu, tylko rada nierada, wzięła się znów do przygotowań i o dwunastej godzinie wszystko było przysposobione. Czując, że ją śledzą sąsiedzi, chciała zatrzeć pamięć wczorajszego niepowodzenia, więc posławszy po omnibus, pojechała sama na spotkanie gości.
– Słychać turkot! Jadą! Wyjdę je przyjąć w drzwiach. Tak nakazuje gościnność, a przy tym chciałabym wynagrodzić mojej biedaczce wszystkie kłopoty – rzekła pani March i wyszła na spotkanie, ale rzuciwszy okiem, cofnęła się z trudnym do opisania wyrazem twarzy, bo w głębi wielkiego omnibusu siedziała Amy z jedną tylko towarzyszką.
– Pobiegnij Beth i pomóż Hannah zdjąć połowę rzeczy ze stołu; byłoby śmiesznie częstować jedną dziewczynkę tym, co się przygotowało na dwanaście osób! – zawołała, pędząc tak gorączkowo na dół, że nawet zapomniała poprzednio się uśmiać.
Amy weszła do pokoju zupełnie spokojna i ujmująco miła dla jedynej koleżanki, która dotrzymała obietnicy. Siostry jej, rozśmieszone tym niespodzianym obrotem rzeczy, tak były wesołe, że się niezmiernie spodobały pannie Eliott.
Po smacznym śniadaniu zwiedziły ogród, pracownię, z zapałem rozmawiały o sztuce, wreszcie posłała Amy po faeton, a jakże jej było żal eleganckiego powozu i poskramiając zły humor, obwoziła pannę Eliott po okolicy aż do zachodu słońca.
Wróciła wprawdzie bardzo zmęczona, lecz na pozór zupełnie zadowolona. Ślady festynu znikły już zewsząd i błąkały się tylko w kącikach ust Jo.
– Miałyście ładną pogodę do przejażdżki, moja droga – odezwała się matka tak serio, jak gdyby przyjechało ze dwanaście panien.
– Panna Eliott jest bardzo miła i zdawało się, że jej dobrze u nas – zauważyła Beth z niezwykłym ożywieniem.
– Czy nie mogłabyś mi podarować trochę ciastek?