Idealna żona. Kimberly BelleЧитать онлайн книгу.
i podłodze z dębowych desek oraz całej masie innych szczegółów, które gówno mnie obchodziły, bo szedłem w pośpiechu przez lotnisko w Atlancie, by zdążyć na samolot, i bardzo możliwe, że wcale jej nie słuchałem. Paplanina Sabine była urzekająca na samym początku naszego związku, a ostatnimi czasy wywołuje u mnie niepohamowaną chęć ciśnięcia telefonu prosto do rzeki Arkansas, jedynie po to by się odciąć od niekończącej się gadaniny. Gdy tylko dotarłem do bramki i zorientowałem się, że pasażerowie wchodzą już na pokład, od razu się rozłączyłem.
Zerkam przez okno w stronę garażu. Nie ma w nim jej mercedesa. Wygląda na to, że zdążyłem wrócić do domu przed nią.
Wchodzę do kuchni, w której panuje totalny bajzel. W zlewie i na blacie stoją sterty brudnych naczyń. Na stole walają się gazety sprzed tygodnia, rozłożone niczym karty do gry. W wazonie pełnym mętnej, zielonej wody gniją na wpół uschnięte, opadłe róże. Sabine wie, jak bardzo nie znoszę wracać do domu, gdy w kuchni jest bałagan. Biorę do ręki miseczkę po płatkach śniadaniowych, w której resztki jej śniadania przykleiły się do porcelany niczym zaschnięte na kamień odpady nuklearne. Napełniam miseczkę wodą z kranu, gotując się z wściekłości.
Kosze na śmieci, brudna kuchnia, brak jakiegokolwiek liściku, w którym napisałaby, gdzie jest – to wszystko kara za coś, co zrobiłem. W pasywno-agresywny sposób Sabine daje mi do zrozumienia, że nadal jest o coś wściekła. Nie pamiętam nawet, o co się pokłóciliśmy. Pewnie o jakiś drobiazg, tak jak w przypadku pozostałych sprzeczek. Okruchy na kanapie, włosy w odpływie, kto zapomniał odebrać rzeczy z pralni albo wypił resztę soku pomarańczowego. Kompletne pierdoły, które nie powinny mieć znaczenia, ale w przypływie złości jakimś cudem zawsze mają.
Wyjmuję telefon z kieszeni i przewijam esemesy, będące skrawkami naszego przyziemnego, małżeńskiego życia.
Pamiętałeś o rachunku za światło?
Mikrofalówka znowu się popsuła.
Składam zamówienie na materiały biurowe, potrzebujesz czegoś?
Docieram do ostatniej wiadomości – i bingo. To właśnie jej szukałem.
Mam dzisiaj prezentację. Będę w domu przed 21.
Przez następne pół godziny sprzątam bałagan, którego narobiła Sabine. Wszystko, co nie trafia do zmywarki, ląduje w workach na śmieci, które wrzucam później do odpowiednich koszy po tym, jak ustawiłem je na swoim miejscu. Po wszystkim wnoszę walizkę na piętro.
Łóżko jest nieposłane. Część szafy z ubraniami Sabine przypomina chlew. Staram się zignorować chaos, który wszędzie po sobie zostawia: ciśnięte byle jak buty, koszulki z niewywiniętymi rękawami założone niechlujnie na koślawych, drucianych wieszakach. W niczym nie przypomina to schludnej, poukładanej zawartości szafy po mojej stronie. Czy naprawdę tak ciężko odłożyć rzeczy na swoje miejsce? Albo pogrupować ubrania według kolorów?
Dziesięć minut później, ubrany w spodenki, koszulkę i adidasy, pokonuję wściekłym sprintem ścieżkę na zachód wzdłuż rzeki. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam najłatwiejszego usposobienia i czasami ciężko ze mną wytrzymać. Sabine przypomina mi o tym częściej, niż jestem w stanie zliczyć. Nic nie poradzę na to, że mam swoje upodobania – umyty samochód, czysty dom, ciepły obiad, czekający na mnie po pracy. Sabine jest świetną kucharką, o ile praca nie pochłania większości jej czasu, co ostatnio dzieje się niemal bez przerwy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wróciłem wieczorem do domu, by móc rozkoszować się jednym z jej domowych posiłków, takich, których przygotowanie zajmuje niemal cały dzień. Dawno temu serwowała mi je w fartuszku i niczym więcej.
Poświęciłem mnóstwo czasu na rozmyślania, jak sprawić, byśmy wrócili do tego etapu w naszym związku. Do tego, jacy byliśmy seksowni, swobodni, zaskakujący. Zanim utknąłem w martwym punkcie w firmie zajmującej się zasobami ludzkimi, sprzedającej wadliwe oprogramowanie po zawyżonej cenie, którego nikt nie chce kupować. Zanim Sabine zrobiła licencję agenta nieruchomości, którą zlekceważyłem jako zwykłe hobby. Teraz, w dobrym miesiącu, jej pensja dwukrotnie przewyższa moją. Powiedziałbym jej, żeby to rzuciła, ale jeśli mam być szczery, to przyzwyczailiśmy się do lepszych pieniędzy. To jak przeprowadzka do domu z dodatkowym schowkiem – człowiek zawsze do czegoś go wykorzysta.
W naszym przypadku kasa sprawiła, że staliśmy się zbyt pewni siebie i aroganccy, topiąc znaczną część dochodów w dom, dwupoziomowe szkaradztwo ze zbyt małymi oknami i kruszącą się elewacją. Wnętrze było w jeszcze gorszym stanie. Tanie panele i wytarte dywany zachodzące na ściany i pokrywające schody.
„Jaja sobie robisz”, powiedziałem, gdy oprowadzała mnie po ciasnych, zatęchłych pokojach. Wnętrze wyglądało jak plan filmu porno z lat siedemdziesiątych. Jak uboga wersja Króliczków Playboya, w której w każdej chwili zza rogu mógł się wyłonić ubrany w znoszony szlafrok Hugh Hefner. Nie było opcji, żebyśmy tu zamieszkali.
Wtedy Sabine zaciągnęła mnie na werandę na tyłach domu, gdzie moim oczom ukazał się wspaniały widok na zapierającą dech w piersiach panoramę rzeki Arkansas. Sabine wszystko wykalkulowała: trzeba było wziąć kredyt na trzydzieści lat, zaciągnięty na podstawie szacowanej wartości nieruchomości po gruntownym remoncie. Jego suma zwaliła mnie z nóg. Kupiliśmy dom jeszcze tego samego dnia.
I tak oto staliśmy się właścicielami pięknego bungalowu w stylu rustykalnym nad rzeką, choć jako rodowici mieszkańcy Pine Bluff, miasteczka zaludnionego przez klasę robotniczą, wciśniętego pomiędzy farmy i fabryki, powinniśmy mieć więcej rozumu. Dom stoi po niewłaściwej stronie miasta i jest niczym zamek w porównaniu z dwupoziomowymi ruderami stojącymi po obu stronach ulicy. Żaden remont, bez względu na to jak rozległy, nie zmieni faktu, że w mieście nie ma zbyt wielu ludzi, którzy mogliby pozwolić sobie na jego kupno. Nigdy nie będziemy w stanie go sprzedać. Nasz dom nie tylko wychodzi na rzekę, ale wznosi się nad nią. Nurt wody znajduje się tak blisko, że drewniane schodki na tyłach pęcznieją wraz z każdą nagłą ulewą.
Chodzi o to, że praca Sabine, która na początku była drobnym, nic nieznaczącym zajęciem zapewniającym okazjonalny, dodatkowy dochód, stała się niezbędna.
Komórka brzęczy w kieszeni przy moim biodrze, więc zatrzymuję się na dróżce. Patrzę na ekran, a głęboko w moich trzewiach rozlewa się palące uczucie irytacji, gdy widzę, że to nie Sabine, tylko jej siostra. Odbieram połączenie, wypuszczając z ust krótkie, zdyszane oddechy.
– Cześć, Ingrid.
Powitanie jest chłodne i formalne, ponieważ taka jest moja relacja z Ingrid – chłodna i formalna. Wszystkich rzeczy, które uwielbiam w swojej żonie – kasztanowe włosy ze złocistymi refleksami, smukłe uda i wąska talia, pachnąca wanilią i cukrem skóra – w rażący sposób brakuje jej siostrze bliźniaczce. Ingrid jest niższa, korpulentna i mało atrakcyjna. W porównaniu do królowej balu Sabine, jest jak podpierająca ściany sierota. Jak stara chabeta stojąca obok klaczy czempionki. Ingrid nigdy nie miała żalu do siostry o to, że jest ładniejsza, ale gołym okiem widać, że ma żal do wszystkich, którzy zwracają na to uwagę.
– Próbuję dodzwonić się do Sabine – mówi Ingrid rozdrażnionym, nosowym głosem. – Rozmawiałeś z nią dzisiaj?
Po rzece płynie motorówka z ryczącym silnikiem, a ja czekam, aż zniknie w oddali.
– U mnie wszystko w porządku, Ingrid. Dzięki, że pytasz. Tak, rozmawiałem z nią, choć bardzo krótko, bo przez cały tydzień byłem na konferencji na Florydzie. Dopiero co wróciłem do domu, a ona ma prezentację nieruchomości. Próbowałaś dodzwonić się na jej komórkę?
Ingrid wydaje z siebie niski pomruk, coś w rodzaju dźwięku, po którym człowiek przewraca oczami.
– Oczywiście, że próbowałam,