Czarne złoto. Michał PotockiЧитать онлайн книгу.
żywcem, trafiały do mobilnych komór gazowych, były torturowane do śmierci, a ich trupy, zaszyte w workach, zrzucano do szybu […]. Historia ludzkości nie zna drugiego takiego precedensu.
– Kiedyś podjechał samochód. Niemiec wyciągnął z niego dziewczynkę lat trzynaście–czternaście. Płakała, prosiła: „Nie zabijajcie mnie”. Niemiec brutalnie złapał ją za ramię i zaciągnął do kopalni. Dziewczynka głośniej krzyknęła. Wystrzał, i zrobiło się cicho. Niemiec wrócił do samochodu i wyciągnął chłopca lat cztery, nie więcej. Ten nie płakał, pewnie nie wiedział, dokąd go prowadzą. Znów wystrzał. Potem Niemiec wyniósł z samochodu niemowlę. Tym razem wystrzału nie było, pewnie żywe dziecko wrzucił do szybu – zeznawał świadek Illa Zawodiejew.
No. 4/4-bis to kopalnia naznaczona fatum. W 1908 roku doszło tam do największej tragedii w historii rosyjskiego i ukraińskiego górnictwa. W wyniku najpierw wybuchu metanu od niesprawnej lampy, a potem kilku eksplozji pyłu węglowego, na miejscu i w szpitalach zmarło dwustu siedemdziesięciu czterech górników. Winni niedopatrzeń zostali skazani na miesiąc do czterech miesięcy pozbawienia wolności. „Sąd okręgowy doszedł do wniosku, że Durand […] jako inżynier górniczy nie mógł nie dostrzegać wszelkich defektów wentylacji, które stały się przyczyną wybuchu, a mimo to nie podejmował żadnych działań, by go udaremnić” – czytamy w uzasadnieniu wyroku na obywatela Francji, dyrektora technicznego w spółce zarządzającej kopalnią.
Kopalnię No. 4/4-bis zamknięto aż do 1920 roku, kiedy to postanowiono wznowić wydobycie. Jednak nagły napływ wód gruntowych tuż po ich wypompowaniu zatopił nieznaną dziś liczbę górników. Sowieci znów zatopili kopalnię albo – jak brzmiało oficjalne sformułowanie – „poddali mokrej konserwacji”. U progu wojny parcie władz na wzrost wydobycia było tak silne, że w 1939 roku wypompowano wodę i szykowano się do wznowienia robót. I znów tylko na chwilę, bo wody gruntowe po raz kolejny zatopiły całą zmianę górników.
„– Pamiętasz czterdziesty pierwszy rok? Jeszcze Niemcy byli na Donbasie. Towarzysz Stalin powiedział nam: »Trzeba na poważnie zająć się kwestią odbudowy Donbasu«” – wspominał w Donieckich górnikach minister przemysłu węglowego w rozmowie z obwodowym sekretarzem partyjnym Ołeksijem Krawcowem.
„– Tak, on zawsze daleko naprzód patrzy – odpowiedział Krawcow.
– Dlatego udało nam się tak szybko odbudować Donbas”.
Po odbiciu z rąk Niemców Zagłębie, które dawało wtedy 80 procent sowieckiego węgla, znów trzeba było zasiedlać. Nieporządek i powojenny bandytyzm sprawiły, że nie było to proste zadanie. Na wzrost przestępczości wpłynęli byli więźniowie łagrów, których po amnestii w 1953 roku chętnie wysyłano na Donbas. Jak mówi nasz informator z Makiejewki, jeszcze w latach sześćdziesiątych zdarzali się bandyci krążący po okolicy z bronią automatyczną.
Maksym Wichrow cytuje statystyki, zgodnie z którymi w latach 1944–1959 na Donbas przybyło 7,85 miliona osób, a wyjechało na stałe 5,32 miliona. Równocześnie Donieck znów pociągał – niespokojne dusze, idealistów chcących odbudowywać kraj, a także ludzi, którzy gdzie indziej nie mogli znaleźć miejsca. Takich jak ojciec późniejszego izraelskiego wicepremiera Natana Szaranskiego Borys Szczaranski, który uciekł z Odessy przed kwotami na pracujących Żydów.
Pierwszym zadaniem było odpompowanie wody z kopalń zalanych za okupacji wskutek wyłączenia i zniszczenia pomp przez uciekających Sowietów, a potem – wypieranych Niemców. Do 1947 roku odpompowano kosmiczną objętość 478 milionów metrów sześciennych cieczy. Ukraiński inżynier Wiktor Hejjer za opracowanie technologii pozwalającej na pewną automatyzację procesu otrzymał w 1948 roku Nagrodę Stalinowską. Ale tę pracę wykonywano także ręcznie.
– Rozmawiałem z ludźmi, którzy przy tym pracowali. Przewozili tu całe fabryki spoza regionu. Przewiązywali ludzi sznurem i opuszczali przez szyb do wody. Robotnicy nurkowali w zatopionych szybach i rozgrzebywali zawały, żeby ułożyć rury. Bez światła, bez przyrządów ochronnych. Nawet sobie nie wyobrażacie, ilu tam zginęło. W latach pięćdziesiątych ginęły całe brygady po dziesięć, piętnaście osób. Wszystko utajniano – opowiadał Iwan z Makiejewki.
Pod ziemią wciąż pracowały kobiety, a nieletni trafiali do kopalń do 1963 roku, gdy zlikwidowano szkoły FZO, szkolenia fabryczno-zawodowe. Jak pisał w jednym z opowiadań Jewgienij Fiodorow, „jak w domu dziecka ubierano ich w mundurek, jakoś tam karmiono i uczono przez rok–dwa, a po ukończeniu – dożywocie w kopalni, chodniku, przodku – pod ziemią”.
Wałentyn Czemerys, autor hagiografii Wiktora Janukowycza, oddaje w niej głos swojemu guru, który dzieciństwo spędził w chutorze Żukiwka pod Jenakijewem:
Żył lud generalnie biednie. Jakie słodycze były dla chłopaków? Co lubiliśmy? Czarny chleb z olejem posypany solą. Albo kromkę czarnego chleba z czosnkiem. Na ulicy co wieczór zbierały się dwie kompanie – mężczyźni i kobiety. Mężczyźni grali w domino, czasem mogli się napić samogonu, a kobiety grały w karty. Na kopalni wtedy jeszcze konie pracowały. Mieszkało u nas kilka rodzin Tatarów. Na kopalni, kiedy poraniło konia, dobijali go i robili z koniny kiełbasę, gulasz zgodnie z obowiązkowym porządkiem, gotowali, konserwowali mięso i cała ulica się bawiła.
Na złote czasy – wspominane do dziś z rozrzewnieniem – trzeba było poczekać do lat sześćdziesiątych. Wzrost dobrobytu pozwolił zrezygnować z wysyłania kobiet pod ziemię. Górnik początku lat siedemdziesiątych był już nieźle wykształcony, pracował w relatywnie nowoczesnych, zautomatyzowanych kopalniach. Dobrze zarabiał i miał gdzie wydawać. Donieck stał się miastem miliona róż, które sadzono w parkach i przy ulicach. Donbas, niczym Moskwa, Leningrad i republiki bałtyckie, został tymczasem zaliczony do najwyższej kategorii zaopatrzenia. Oznaczało to, że do sklepów trafiały towary najlepsze i w największej ilości.
„Starsze pokolenie ługańczan do dziś pamięta, jak w wolne dni miejscowe sklepy szturmowali »turyści« z Rostowa, którzy kupowali kiełbasę i inne deficytowe, niewidziane w domu towary. Kontrastu dodawały i wysokie pensje w przemyśle, które pozwalały mieszkańcom Donbasu w pełni korzystać ze swoich konsumenckich przywilejów” – pisze Wichrow.
Nie bez wpływu na tę sytuację był fakt, że z Donbasu – konkretnie z Gorłówki – pochodził minister przemysłu węglowego ZSRR Ołeksandr Zasiadko. Zmarły w 1963 roku urzędnik karierę zrobił jeszcze za Stalina, który bardzo go cenił. Chruszczow pisał, że był dobrym organizatorem i administratorem, ale „miał wielką wadę: pił i pił, biedak”. To on założył klan donieckiej nomenklatury. Jego imię nosi dziś jedna z większych donieckich kopalń. Dzięki niemu Donbas stał się beneficjentem szczodrych dotacji z centrali. Odwdzięczył się w 1970 roku, pobijając rekord rocznego wydobycia – 217 milionów ton.
Równolegle region ten borykał się z większym niż gdzie indziej rozkradaniem majątku przez dyrektorów, na które władze zwykle przymykały oczy, i zwykłych pracowników. Nawet Leonid Breżniew wspominał, że gdy w młodości dorabiał sobie przy rozładowywaniu wagonów, „trzy skrzynki tam, a jedną dla siebie”. „Weź z roboty choćby gwóźdź – tyś gospodarz, a nie gość” – mawiano.
– Jeśli ktoś pracował w cegielni, to codziennie wynosił z zakładu dwie cegły, po jednej na każdą rękę. Potem się je sprzedawało albo zbierało i wykorzystywało na własnym podwórku – wspominała Alona z zachodniej części Donbasu.
Zastój epoki Breżniewa, wywodzącego się z Dniepropetrowszczyzny, i późniejsze nieudane reformy gospodarcze Michaiła Gorbaczowa wpłynęły także na Donieck. W połowie lat osiemdziesiątych trzy czwarte kopalń wymagało modernizacji. Coraz częściej zdarzały się awarie i wypadki. Władze nie miały pieniędzy, bo znaczną część budżetu poświęcały na wyścig zbrojeń ze Stanami Zjednoczonymi. Dalej normą było czasowe wstrzymywanie dostaw wody, co nie pozwalało się nawet umyć po szychcie. Dysydentów,