Kurier z Teheranu. Wojciech DutkaЧитать онлайн книгу.
O czym pan śni? – zapytał zaintrygowany Mokrzycki.
Golda wstrzymała oddech.
– Śnię, że świat spłonie – powiedział Czechowicz. – I my wszyscy spłoniemy w ogniu, który nadchodzi. Czy Warszawa wydała się panu kiedykolwiek bardziej pociągająca niż dzisiaj? Mieszkam tutaj od trzydziestego trzeciego roku. Czy wie pan, ile w niej zakamarków wartych grzechu? Ile spelun, a ile miejsc, gdzie kobiety i chłopcy czekają, aż ktoś ich kupi? Może pan twierdzić, że to niskie, obrzydliwe, ale ja, idąc w stronę śmierci, celebruję życie i niczego się już nie wstydzę. Kocham chłopaków stąd, z Warszawy. Nikogo nie krzywdzę. Nie smakował mi tak śledź z wódką, kiedy wracałem z wojny bolszewickiej jako zwycięski żołnierz, jak smakuje mi teraz, w podejrzanym lokalu na Pradze. A wie pan dlaczego? Bo to jest warszawskie, obezwładniające życie. Nauczyłem się czerpać przyjemność z mojego oczekiwania na śmierć. Skoro zaraz wszystko się zawali, dlaczego nie ukochać życia takim, jakie ono jest? Przecież mamy je jedno.
Boże, już to gdzieś słyszałem – pomyślał Mokrzycki. Golda słuchała Czechowicza jak, nie przymierzając, rabina.
– Ale ja wiem, że śmierć nie przyjdzie jutro – powiedział Czechowicz. – Mam bardzo długą linię życia na prawej dłoni.
Mówiąc to, odwrócił rękę. Faktycznie, bruzda ciągnąca się od miejsca między kciukiem a palcem wskazującym sięgała daleko w głąb delikatnej, wypielęgnowanej dłoni poety. Mokrzycki porównał ją ze swoją, bardzo krótką.
– Wnioskuje pan o długości życia na podstawie tego?
– A pan nie? – zapytał Czechowicz. – W Lublinie na ulicy Kościuszki stara Cyganka wróżyła mi niegdyś, że minie wiele lat, nim umrę na tej ulicy.
– Przepowiedziała to panu? – zapytał Mokrzycki.
– Tak.
– I uwierzył jej pan?
– Oczywiście, a cóż innego mógłbym zrobić? Czy pan wie, że są ludzie znający przyszłość? Ja wierzę, że owa Cyganka taką była.
Racjonalny umysł Mokrzyckiego podpowiadał mu, że widzenie przyszłości, profetyzm są niemożliwe. Jednak w Hiszpanii przebywał zbyt blisko Lorki, by nie widzieć, że ów wieszcz przeczuwał katastrofę. Nie przewidział jej, ale przeczuł. Przeczucie było możliwe.
Zastanawiał się, czy gdyby Czechowicz mógł spotkać Lorcę, to czy dane byłoby im stać się komunią? Ci dwaj ludzie, z którymi zetknął go los, wydawali mu się wcieleniem tego samego antycznego poety, który widzi w rzeczywistości, jaka nas otacza, więcej, niż zwykli ludzie są w stanie dostrzec. Mokrzycki miał na myśli pierwiastek duchowy, czysty sens przekraczający barierę widzialnego świata. Wierzył w to, że poeta może przeczuwać nadchodzące nieszczęście, i mógł mieć jedynie cichą nadzieję, że wszyscy troje – on, Golda i Czechowicz – zdołają przetrwać ów niszczycielski pochód barbarzyńców, jaki miał się rozpocząć lada dzień. Żeby to uczynić, potrzebowali siebie wzajem we troje, właśnie tej nocy.
*
Mokrzycki nie planował tego. Zrobiło się późno, a o takiej porze nie wyrzuca się gości ze swego domu. Golda poszła się wykąpać. Gdy w łazience do wanny lała się ciepła woda, Mokrzycki i Czechowicz wypili jeszcze po drinku i poszli na taras wychodzący na Nowe Miasto w Warszawie. Noc była bardzo ciepła, niemal upalna, przypominała Mokrzyckiemu gorące dni i noce w Sewilli w czerwcu 1936 roku.
Czechowicz był subtelnym człowiekiem i wyczuwał tę tęsknotę. Sam był duszą spragnioną miłości.
– Straciłem kogoś w Hiszpanii – powiedział po dłuższej chwili Mokrzycki.
– Kobietę? – spytał Czechowicz, popijając ze szklaneczki burbona.
Mokrzycki popatrzył na niego wymownie.
– Nie – odpowiedział. – Był ode mnie dziewięć lat młodszy. Nacjonaliści zabili go na moich oczach.
– Jak miał na imię?
– Teo.
– Przykro mi.
Patrzyli na Warszawę wokół nich. Miasto przesiąknięte upałem, które za chwilę miało spłonąć w pożarze, jaki śnił się Czechowiczowi. Mokrzycki nawet nie zauważył, kiedy poeta położył dłoń na jego dłoni, którą trzymał opartą o barierkę balkonu.
– Naprawdę tego chcesz? – zapytał go Mokrzycki.
– Tak. Tego głodu nigdy nie zdołałem zaspokoić.
Wiem, o czym mówisz – pomyślał Mokrzycki. Tak dobrze to wiem.
– A Golda? Jest wspaniałą kobietą – dodał Antoni.
– To w niczym nie przeszkadza.
Mokrzycki rozumiał namiętności Czechowicza, sam oddał się podobnym w Hiszpanii. Ale teraz sytuacja była inna. Chciał zacząć na nowo życie z Moniką, nie mógł jej zdradzić w taki sposób.
– Mam żonę – odpowiedział. – Nie mogę.
Czechowicz natychmiast cofnął rękę.
– Przepraszam.
*
W nocy żadnemu z nich nie chciało się spać. Bardzo długo rozmawiali o literaturze. Poruszyli szereg literackich tematów, omówili Króla Leara Szekspira, W poszukiwaniu straconego czasu Prousta oraz skandalizującą Granicę Nałkowskiej. Nocne rozmowy zeszły także na tematy obyczajowe i Czechowicz wyznał, że nacierpiał się wiele z powodu plotek o swoim życiu. Przy Mokrzyckim i Goldzie mógł czuć się swobodnie. Hrabia pamiętał, jak Czechowicz jeszcze tego wieczoru drwił, że w Warszawie wszyscy wiedzą o jego niemoralnym prowadzeniu się i że brakuje tylko, by Nałkowska i Boy-Żeleński brali go w obronę. Mokrzycki coś tam słyszał o powodach zwolnienia Czechowicza ze Związku Nauczycielstwa Polskiego, ale nie obchodziło go to.
W końcu poszli spać. Golda – w łóżku Moniki, Czechowicz zdrzemnął się na wersalce teścia i przykrył się kocem, a Mokrzycki, paląc papierosa za papierosem, zasnął na balkonie. Nad ranem obudził się z ostrym, przenikliwym bólem w dole pleców.
– Niech to szlag! Jeszcze mi bólu korzonków brakowało!
Ponieważ wstał pierwszy, poszedł do kuchni, żeby zaparzyć dla wszystkich kawę. Odnalazł jakieś pastylki przeciwbólowe w apteczce teściów. Przełknął dwie tabletki i popił wodą. Po kilkunastu minutach przelał kawę do dzbanka i wziął ze sobą trzy małe filiżanki, które ustawił jedna na drugiej, choć bał się, że spadną i się potłuką. A były to ulubione filiżanki jego teściowej. Tymczasem Golda się obudziła i poszła do łazienki. Mężczyźni nie protestowali, wiedząc, że rankiem toaleta jest zawsze sanktuarium kobiety. Czechowicz wyspał się na wersalce jak nigdy i oznajmił, że jest piekielnie głodny.
Antoni nie miał wyboru, jak tylko opróżnić spiżarnię teściów z suszonych wędlin, powideł i miodów. Pieczywo też znalazł, ale czerstwe. Wystarczyło jednak do zrobienia śniadania.
– Panie Józefie, niech pan włączy radio – powiedział Mokrzycki.
Odbiornik znajdował się na czarnej bukowej komodzie. Dochodziła siódma rano. Tuż po pełnej godzinie usłyszeli głos spikera, który w patetycznych słowach poinformował, że rząd Rzeczypospolitej Polskiej ogłosił mobilizację wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Natychmiast powinni się skierować do miejsc koncentracji swoich jednostek wojskowych.
– Cholera jasna – zaklął Mokrzycki.
Golda wyszła z łazienki, ale czar poranka już prysł. Zjedli w milczeniu śniadanie. Ich myśli kierowały się ku wojnie, która