Virion 4. Szermierz. Andrzej ZiemiańskiЧитать онлайн книгу.
na prowincję albo nawet każ to zrobić tamtejszemu prefektowi. Wiele cię to nie będzie kosztować, bo dziewczyna niezdatna do niczego.
Taida czuła, że palą ją policzki. Jak mogłaby to zrobić swojej koleżance? Komuś, z kim rozmawiała tak niedawno jak równy z równym?
– Teraz wymyślmy, jak ją wyleczyć, nie płacąc za to z twojej kieszeni, bo w ten sposób ocieramy się o przestępstwo. Jakieś pomysły?
Taida musiała się skupić. Jej szef nie tolerował żadnych rozterek. Nie tolerował braku koncentracji. A już najbardziej nie lubił, kiedy ktoś nie miał pomysłów na rozwiązanie sytuacji.
– Aaaa… Eee… – Początek jej wypowiedzi był trochę niezborny, przełknęła więc ślinę raz jeszcze. – Proponuję zawiadomić prefekturę w osobie Girona, że zbiegła niewolnica. Niech ją „złapie”, a ponieważ okaże się niezbędna do jakiegoś śledztwa, niech ją wyleczy za państwowe pieniądze. A potem ja się zgłoszę i powiem, że to moja własność, niech oddaje.
Nerva przytaknął.
– Giron, stary, doświadczony, zakochany w tobie – mruknął. – Poradzi sobie z tym.
– Pozostaje więc sprawa domu Luny, wszystkich posiadłości i tego, co miała. W tej chwili status właściciela w aktach to „zaginiona”.
– Właśnie. Nie możemy dopuścić, żeby zmieniono go na „niewolnica”.
– Oczywiście, ponieważ wtedy stanie się jasne, że odnaleźliśmy Lunę. I czarownicy ją zabiją. Proponuję, żebyśmy to my zabili ją wcześniej.
Z głęboką satysfakcją obserwowała, jak brwi szefa wędrują do góry.
– No? No?
– W obu przypadkach własność Luny ulega przepadkowi. Jeśli zabiorą majątek niewolnicy, przechodzi on na własność cesarza. Jeśli jednak zabiorą nieżywej właścicielce, to przechodzi na skarb państwa. Proponuję więc, żeby zgon stwierdził ktoś ze Służby Skarbu, bo te kutasy, nasi sąsiedzi, na pewno potrafią sobie coś przy okazji uszczknąć na budżet operacyjny.
– Brawo, pani prokurator. – Nerva klasnął w dłonie. – Zmień tylko Lunie imię.
– A kogo obchodzi, jak się wabi mój pies? – Taida uśmiechnęła się dziś po raz pierwszy. I włożyła w to sporo wysiłku.
Skinął głową.
– No fakt.
Mimo że był stary i potężnej tuszy, wstał szybciej niż ona.
– Dziękuję za rozmowę. – Patrzył na Taidę spod przymrużonych powiek. – I cieszę się, że jesteś moją podwładną, pani oficer.
To ostatnie zostało wypowiedziane chyba nawet z odcieniem szacunku. Prawie jej zasalutował.
Winne należała do rodziny książęcej, cokolwiek to oznaczało w dalekim królestwie, z którego pochodziła. Nigdy ani słowem nie zająknęła się o stopniu pokrewieństwa z samym księciem, którego imienia również zdecydowała się nie przywoływać. Niemniej glejt, którym się posługiwała, był niewątpliwie prawdziwy. Otwierał wszystkie drzwi, zwalniał z opłat, czy to myta, czy ceł po drodze, sprawiał, że głowy pochylały się gremialnie na widok samego pergaminu i jego pieczęci.
Niestety, widać też było gołym okiem, że choć pochodzenie Winne i jej rodziny jest bardzo wysokie, to jednak cała trójka nie podróżowała w sposób książęcy. Żołnierzy ochrony mieli raptem sześciu. W dodatku takich, którzy mogli się nadać jedynie do rozgarniania tłuszczy w karczmie. Byli licho oporządzeni, beznadziejnie wyszkoleni, obraz nędzy i rozpaczy bardziej niż delegacja z książęcej gwardii. Podobnie dwoje służących. Choć starsza para ewidentnie znała etykietę na wskroś, to ich ubiory zdradzały raczej gminne pochodzenie.
No i sama rodzina. „Książęca”.
Matriarchini Winne na pewno pochodziła ze starej arystokracji. Jej maniery i dystyngowany sposób zachowania onieśmielały wszystkich. Jej mąż, Komo, w zasadzie się nie odzywał. Wyglądał na zalęknionego. Tak samo jak ich córka, Natrija, młode, niewinne i chyba naiwne dziewczę o wielkich, zawsze wilgotnych oczach. Stroje całej trójki dawno już zapomniały czasy swojej świetności. Nieliczne przedmioty, które zabrali ze sobą i którymi się posługiwali, na pewno też miały swoje lata. Były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Ich stan jednak sprawiał wrażenie, że te właśnie rzeczy pozostały w rękach rodziny, bo właściciel lombardu po prostu ich nie przyjął.
Mimo to cały orszak wcale nie zatrzymywał się w najpodlejszych karczmach. Wybierali średnie, przyzwoite. Faktem jest, że bez szaleństw i luksusów. Niemniej Kila, który odkrył ich po drodze i natychmiast wszystkiego się dowiedział, nie miał żadnych trudności, żeby wkręcić swoich do towarzystwa, płacąc suto ich przewodnikowi. Przyczyna była prosta.
Rodziny książęcej nie kontrolowano na drogach, nie do pomyślenia była jakakolwiek rewizja ani nawet poważniejsze przepytywanie. Rodzina książęca cieszyła się immunitetem i bez znaczenia było, skąd pochodzi. A najśmieszniejsze w tym wszystkim okazało się to, że nietykalność dotyczyła wszystkich, którzy razem z nimi podróżują, całego towarzystwa. Dlatego Kila błyskawicznie chwycił okazję. Po rozstaniu ze Zmorą i Soggo, którzy musieli zadbać o swój „lud”, Virion, Niki, Horech, Anai i on sam z coraz większym trudem wymykali się z zaciskającej się wokół nich pętli. Tylko dzięki temu, że Niki była zwiadowcą natchnionym, jeszcze ich nie złapano. I nawet nie chodziło o same sługi Zakonu. Donosicielstwo, wścibskość i upierdliwość lokalnych władz w księstewkach, przez których tereny musieli podróżować, doprowadzały wszystkich do bezsenności. Wpadka w każdej chwili stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Kila nie czekał więc na cud. „Rodzina książęca” okazała się idealnym rozwiązaniem. Przewodnik skwapliwie wziął sutą łapówkę, a matriarchini, słysząc, że nowi towarzysze podróży będą partycypować w jej kosztach (jeśli partycypacją można nazwać pokrycie stu procent wydatków), była po prostu zachwycona.
Jedyne, co martwiło przedstawicielkę starej arystokracji, to niepewność, czy nowe towarzystwo jest odpowiednio dystyngowane. No i czy ma dostatecznie szlachetne pochodzenie. Winne natychmiast ich zaszeregowała. Virion znajdował się poza podejrzeniem. Prawidłowy akcent, nie połykał sylab, mówił starannie, z pieczołowitością dobierając słowa. Szlachetnie urodzony bez dwóch zdań. Kila to służący, Anai został przedstawiony jako medyk opiekujący się dziadkiem Viriona, obaj więc z gminu, niczego nie udawali i ich niechlujny sposób mówienia nie budził wątpliwości. Sam dziadek o imieniu Horech generalnie spał lub drzemał całymi dniami, budząc się tylko, by sączyć przypisane mu przez medyków lekarstwo z wielkiego bukłaka. Trudno było go ocenić właściwie, bo w ogóle się nie odzywał.
Podejrzenia budziła Niki, którą Virion przedstawił jako siostrę. Niki… Skąd to prostackie imię w arystokratycznych rzekomo kręgach? Co prawda mówiła z prawidłowym akcentem, ale jej niezbyt bogaty zasób słownictwa nie wskazywał na obecność dworskich nauczycieli w dzieciństwie. Hm.
Winne zastawiła pułapkę. I już na pierwszym postoju sprawiła, że zostały same z Niki na uboczu. Od razu zaatakowała frontalnie, chcąc przeprowadzić decydującą próbę.
– Posłuchaj, moje dziecko, pozwól, że opowiem ci arcyciekawą historię. Wysłuchasz mnie?
– Z chęcią, wielka pani. – Niki uśmiechnęła się ciepło. Nie podejrzewała, że stara wiedzie ją wprost do pułapki.
– Otóż kiedyś, dawno temu, miałam na dworze przyjaciela, zdawało się, konkurującego nawet. I wiesz, co zrobił pewnego dnia?
– Nie wiem, wielka pani.
– Nie zgadłabyś, kochanie. On zwierzył się