Tajemnica z Auschwitz. Nina Majewska-BrownЧитать онлайн книгу.
target="_blank" rel="nofollow" href="#ulink_7cf452c9-9b43-59dd-8581-fda741b3493c">7 Stefania do końca życia, nie pozwalając wyrzucić resztek jedzenia, przypominała córkom o dźwiękowcu, czyli chlebie tak podłej jakości, ciemnym i kwaśnym, że wywoływał wzdęcia, a tym samym „odgłosy”, dla wielu był jednak ratunkiem i jedynym pożywieniem w czasie wojny. W tym okresie biedy i niedostatku potrafiono do mąki dodawać tekturę, podłej jakości otręby itd. Stefa na szczęście nie musiała go serwować rodzinie, co trzy dni piekła własne trzy bochenki.
8 Roman Budniak, brat ojca Ewy, syn Franciszka (starszy leśniczy w Sarnicach) i Marii z domu Grzęda. Ukochany wujek Ewy urodził się 8 lipca 1913 r. w Baroszewiczach na Śląsku Opolskim. 11 czerwca 1938 r. przyjął święcenia kapłańskie i został wikariuszem w parafii pw. Zwiastowania NMP w Inowrocławiu. Tutaj został aresztowany 2 listopada 1939 r. i trafił, przez więzienie w Inowrocławiu, do obozów w Świeciu nad Wisłą, w Dolnej Grupie, a później poprzez różne obozy koncentracyjne do Dachau. 29 kwietnia 1945 r. odzyskał wolność. 1 listopada objął obowiązki proboszcza kościoła pw. NMP Różańcowej w Wysokiej (powiat Wyrzysk, koło Piły). Był oddanym przyjacielem kardynała Wyszyńskiego, którego wielokrotnie gościł w swojej parafii. Zmarł 15 września 2004 r.
9 W sierpniu 1943 r. gestapo, po donosie kolaboranta, otoczyło pobliską wieś Rzejowice, gdzie partyzanci ukrywali największy w okolicy arsenał broni i amunicji. Podczas brutalnych działań do aresztu w Radomsku trafiły 43 osoby, kilka zostało zabitych. Oddział pod dowództwem Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”, w którym był Florian, 8 sierpnia w śmiałej akcji odbił więźniów, którzy nstępnie dołączyli do oddziału. W listopadzie 1943 r. dowództwo nad oddziałem, noszącym do 1944 r. kryptonim „Grunwald”, objął mąż Stefy.
8
Jest czwartek, słońce leniwie wzeszło o szóstej dwadzieścia jeden, imieniny obchodzą: Szymon, Tadeusz, Domabor, Faro, Fidelis, Honorat, Ksymena, Wielimir, Wszechciech. Zastanawiam się, co za szaleniec może dać dziecku na imię Domabor, ale wzruszam ramionami i zrywając kartkę z kalendarza, skupiam się na cytacie dnia: „Ale nie ma róży bez kolców, jak to powiedział jeden pan, kiedy zmarło się jego teściowej i przyniesiono mu rachunek za pogrzeb” – Jerome K. Jerome. Uśmiecham się do siebie i otwieram okno.
Jak się później dowiem, w tym dniu został podpisany dekret mówiący o tym, że napis Bóg, Honor, Ojczyzna ma się pojawić na sztandarach Polskich Sił Zbrojnych, Amerykanie zaś przeprowadzili Eksperyment Filadelfia[10]. Nie myślę o tym, że dwa dni temu minęła czwarta rocznica utworzenia Generalnego Gubernatorstwa, ani o tym, jak przeczytałam w „Głosie Lubelskim”, który nie wiadomo jakim cudem pojawił się wczoraj w leśniczówce, że z tej okazji w niedzielę w Krakowie odbędą się wielkie uroczystości na Wawelu z udziałem samego gubernatora Hansa Franka. Nic, zupełnie nic nie wskazuje na to, że to ten dzień, gdy moje życie zmieni się diametralnie, gdy coś umrze, a ja nie będę potrafiła narodzić się na nowo. Skupiam się na tym, co dziś planuję zrobić. To dzień pieczenia chleba, powinnam też zebrać ostatnie jabłka w sadzie i przygotować z nich konfiturę na zimę. Gdybym tylko miała więcej słoików, mogłabym zrobić soki i kompoty, a tak jestem skazana na suszenie większości owoców. Nie dość, że to uciążliwe i należy uważać, by nie wyschły zbyt mocno i by nie weszły w nie robaki, to w dodatku bardzo czasochłonne.
Czas mija leniwie, bo niby co mamy robić. Pozwoliłam dziewczynkom pospać trochę dłużej i teraz jesteśmy już po drugim śniadaniu, ale jeszcze na tak zwanym rozbiegu. Zapowiada się kolejny spokojny jesienny dzień. Mamy za sobą upalne lato, a jesień nas nie rozpieszcza. W lesie i na polach panuje okropna susza, a każde nawet najpowolniejsze przejechanie drogą samochodu czy bryczki wzbija w powietrze kłęby kurzu i nic nie zapowiada, by w najbliższym czasie miało się to zmienić. Życie lasu wydaje się przytłumione i jakieś spokojniejsze. Tylko nasze dwa koguty od rana pianiem nawołują kury, które pogdakując dumnie i nie zważając na nic, grzebią pazurami w ziemi. Kot z wysoko zadartym ogonem przemaszerował przez parapet, by położyć się w skrzynce przyniesionej wczoraj z ogrodu. Nim opadnie na drewniane dno, swoim zwyczajem kilka razy obraca się wokół własnej osi.
Zastanawiam się, co mam zrobić z tak rozpoczętym dniem. Palec boli mnie jak nieszczęście i wyklucza z kilku codziennych zajęć. Dziś wypada dzień pieczenia chleba, a ja nie mogę zagnieść ciasta. Dobrze, że przyszła Zośka na poranną porcję ziółek, to poproszę ją o pomoc. Nasz zapas herbaty jest na wykończeniu, dlatego przerzuciłyśmy się na domowej roboty, a właściwie domowego suszenia, różnego rodzaju ziołowo-owocowe napary. Może Zosia pomoże mi wyprać kilka sukienek dziewczynek? Małe w tym kurzu brudzą się na potęgę. Właściwe całe dnie spędzają w ogrodzie i trudno im się dziwić. Jest w nim o wiele więcej ciekawych rzeczy niż w domu.
Nim zdążę zdecydować, co powinnam zrobić najpierw, do domu wpada Florian. Już zdążyłam przyzwyczaić się do jego emocjonalnych wtargnięć, za którymi ciągnie się gęsty ogon obaw.
– Szybko!
Tym razem nie towarzyszy mu entuzjazm, raczej wydaje się spanikowany.
– Co się dzieje?
– Pospiesz się, zaraz tu będą!
– Kto? – Choć doskonale wiem, kogo ma na myśli, nie potrafię powściągnąć pytania.
– Niemcy, szybko, musisz mnie ukryć! – Florian pospiesznie odsuwa niewielką szafkę na buty, która stoi pod wieszakiem na nasze palta.
– Co się stało? Coście znowu zrobili?
– To nie pora na zadawanie pytań, pospiesz się! Ukryj mnie, bierz dzieci i uciekajcie.
– Przecież ja nic nie zrobiłam – mówię jak patentowana idiotka, jakbym nie zdawała sobie sprawy, że w dzisiejszych czasach nie ma najmniejszego znaczenia, czy coś zrobiłam, czy nie.
– Nieważne, bierz dzieciaki i uciekaj!
– Gdzie? – pytam bezradnie, bo niby dokąd miałabym uciec z dwiema małymi dziewczynkami i powolną matką? Przecież w lesie znaleźliby nas szybciej, niż można to sobie wyobrazić.
– Uciekaj! Już! – Pospiesznie zaczyna rozsuwać płaszcze, za którymi wisi wielka skóra dzika, ozdobiona paskudną głową z pustymi oczodołami. Za nią znajdują się małe drzwi do skrytki, którą Florian zaprojektował podczas budowania domu.
Nim zdążę zrozumieć, co się dzieje, mój mąż znika i gdyby nie opadająca skóra, trudno by było uwierzyć, że jeszcze przed chwilą stał przede mną. Zdążam tylko poprawić wiszące okrycia i odskoczyć od wieszaka, gdy drzwi z łomotem się otwierają. W atmosferze grozy wpada pięciu gestapowców z karabinami w dłoniach, krzycząc coś, czego w pierwszej chwili nie rozumiem.
Jest samo południe.
Czuję, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Mimo że wielokrotnie wcześniej wizualizowałam sobie taką sytuację, instruowałam siebie, co powinnam zrobić, co powiedzieć i jak się zachować, teraz, gdy to się dzieje naprawdę, nie jestem w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Zaczynam się pocić, na zmianę robi mi się zimno i gorąco i nie potrafię opanować drżenia nóg. Stoję jak sparaliżowana z wytrzeszczonymi oczyma, niema i niezdolna do działania, podczas gdy oni rozbiegają się po domu, przewracając sprzęty, zrzucając ze stołu naczynia, po chwili ich ręce są wszędzie. W mojej bieliźniarce, w szafce w łazience, w szafkach kuchennych, jeden wbiega na strych, inny grzebie w obudowie zegara. Wszystko, co można zrzucić i wyrzucić, ląduje na podłodze, tak że po chwili w domu panuje koszmarny bałagan. Nie ma to dla mnie znaczenia, bo wiem, że nic tu nie znajdą, a jednak rozkwita we mnie strach,