Mistrz i Małgorzata. Михаил БулгаковЧитать онлайн книгу.
ale mimo wszystko burknął:
– Dzięki ci, Boże! Znalazł się wreszcie jeden normalny wśród idiotów, z których pierwszy to bałwan i beztalencie Saszka!
– A któż to taki ów Saszka beztalencie? – zainteresował się lekarz.
– A ten tutaj, Riuchin! – Iwan wycelował brudny palec w kolegę.
Tamten żachnął się oburzony.
„Tak mi dziękuje! – pomyślał z goryczą. – Za to, że się nim zająłem! To już naprawdę świństwo!”
– Typowa mentalność drobnego kułaka. – Iwan najwyraźniej poczuł potrzebę zdemaskowania Riuchina. – I to kułaka na siłę udającego proletariusza. Niech pan spojrzy na jego smętną fizjonomię i porówna z tymi strzelistymi strofami, które spłodził! Ha, ha, ha!… To „wznoście się”, to „łopoczcie…”[6], a zajrzyjcie mu do środka, co on tam myśli… Padniecie! – I roześmiał się złowieszczo.
Purpurowy Riuchin ciężko dyszał i myślał tylko o jednym: że na własnej piersi wyhodował żmiję, współczuł komuś, kto w rzeczywistości okazał się zajadłym wrogiem. A co najważniejsze, nic już nie da się zrobić: przecież nie będzie się kłócił z wariatem?!
– A czemu właściwie przywieźli pana do nas? – zapytał lekarz, kiedy z uwagą wysłuchał tyrady Bezdomnego.
– A niech ich diabli porwą, jełopów! Złapali, związali jakimiś szmatami i przywieźli ciężarówką!
– No dobrze, w takim razie dlaczego przyszedł pan do restauracji w samej bieliźnie?
– Nie ma w tym nic dziwnego – ożywił się Iwan – poszedłem się wykąpać nad rzekę Moskwę, no i gwizdnęli mi ubranie, a zostawili te łachy! To co, miałem iść goły przez miasto? Nałożyłem, co było, bo spieszyłem się do restauracji, do Gribojedowa.
Lekarz spojrzał pytająco na Riuchina, a ten wymamrotał ponuro:
– Tak się nazywa restauracja.
– Aha. – Lekarz skinął głową. – A czemu tak się pan spieszył? Jakieś spotkanie służbowe?
– Łapię konsultanta. – Iwan rozejrzał się niespokojnie.
– Jakiego konsultanta?
– Berlioza pan zna? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– To… kompozytor?
Poeta się zdenerwował.
– Jaki tam kompozytor! Ach, tak… ależ nie! Kompozytor nosi to samo nazwisko co Misza Berlioz.
Riuchin nie miał ochoty się odzywać, ale trzeba było wyjaśnić:
– Przewodniczącego Massolitu Berlioza dzisiaj wieczorem na Patriarszych przejechał tramwaj.
– Nie gadaj, o czym nie wiesz! – Iwan rozgniewał się na Riuchina. – To ja byłem przy tym, nie ty! On go specjalnie tak urządził!
– Popchnął?
– Jakie tam „popchnął” – odparował Iwan Nikołajewicz rozzłoszczony na powszechny brak zrozumienia. – On wcześniej wiedział, że Berlioz wpadnie pod tramwaj!
– A czy ktoś, oprócz pana, widział tego konsultanta?
– Właśnie w tym sęk, że tylko ja i Berlioz.
– No tak. Jakie środki pan podjął, żeby ująć tego mordercę? – Lekarz odwrócił się i posłał spojrzenie kobiecie w białym fartuchu, która siedziała z boku przy stoliku. Wówczas kobieta wyjęła kartkę i zaczęła wypełniać wolne rubryki.
– Środki następujące. Wziąłem z kuchni świecę…
– Tę? – spytał lekarz, wskazując na złamaną świecę, leżącą razem z ikonką na stoliku przed kobietą.
– Tę właśnie i…
– A obrazek po co?
– No tak, obrazek… – Iwan zarumienił się. – Ikonka najbardziej ich przestraszyła. – Znowu wyciągnął palec w stronę Riuchina. – Tylko rzecz w tym, że ten konsultant, powiedzmy wprost… zadaje się z siłą nieczystą… i tak zwyczajnie się go nie złapie.
Sanitariusze z jakiegoś powodu stanęli na baczność i nie spuszczali oczu z Iwana.
Ten zaś ciągnął dalej:
– Tak, zadaje się! To fakt bezsporny! Osobiście rozmawiał z Poncjuszem Piłatem. Nie ma co się tak na mnie gapić! Mówię prawdę! Wszystko widział – kolumnadę i palmy. Jednym słowem, był u Poncjusza Piłata, ręczę za to.
– No, no…
– No więc wziąłem, znaczy się, ikonę, przypiąłem na piersi i pobiegłem…
Wtem zegar wybił dwa razy.
– Oho ho! – zawołał Iwan i wstał z kanapy. – Druga godzina, a ja z wami czas tracę! Przepraszam, gdzie jest telefon?
– Przepuście go do telefonu – polecił lekarz sanitariuszom.
Iwan schwycił słuchawkę, a w tym czasie kobieta cicho spytała Riuchina:
– Żonaty?
– Kawaler – odparł przestraszony Riuchin.
– Należy do związku zawodowego?
– Tak.
– Milicja? – krzyknął Iwan do słuchawki. – Milicja? Towarzyszu dyżurny, wyślijcie natychmiast pięć motocykli z karabinami maszynowymi, niech złapią zagranicznego konsultanta. Co? Wstąpcie po mnie, osobiście z wami pojadę… Mówi poeta Bezdomny z domu wariatów… Jaki macie adres? – spytał szeptem doktora, nakrywając słuchawkę dłonią, a później znowu krzyczał do słuchawki: – Słuchacie? Halo!… Skandal! – wrzasnął i nagle cisnął słuchawką o ścianę. Potem odwrócił się do lekarza, wyciągnął do niego rękę, powiedział sucho: – Do widzenia – i skierował się do wyjścia.
– Przepraszam, a dokąd pan chce iść? – Lekarz zajrzał Iwanowi w oczy. – Późna noc, w bieliźnie… Źle się pan czuje, niech pan zostanie u nas!
– Proszę mnie wypuścić – Iwan Nikołajewicz zwrócił się do sanitariuszy, którzy stanęli w drzwiach. – Puszczacie czy nie? – zakrzyknął strasznym głosem.
Riuchin zadrżał, zaś kobieta przy stoliku nacisnęła guzik i na szklanym blacie pojawiło się błyszczące pudełeczko oraz zasklepiona ampułka.
– Ach tak? – Iwan obrzucił wszystkich zaszczutym, dzikim spojrzeniem. – No dobrze! Żegnajcie… – I głową naprzód rzucił się w zasłonięte okno.
Łoskot był dość głośny, ale na szybie za zasłoną nie pojawiło się ani jedno pęknięcie i po chwili Bezdomny szarpał się z sanitariuszami. Charczał, próbował gryźć i krzyczał:
– To takie szybki sobie wstawiliście! Puszczać!
W rękach lekarza błysnęła strzykawka, kobieta jednym ruchem rozdarła rękaw starej tołstowki i z niekobiecą zgoła siłą unieruchomiła rękę. Zapachniał eter, Iwan zwiotczał w objęciach czworga ludzi, lekarz wykorzystał ten moment i wprawnie wkłuł mu igłę w ramię. Przytrzymali poetę jeszcze kilka sekund, po czym posadzili na kanapie.
– Bandyci! – krzyknął Iwan i zerwał się z kanapy, ale z powrotem został na niej ulokowany.
Zaledwie go puścili, znowu wstał, ale tym razem usiadł już sam. Pomilczał, spozierając dzikim wzrokiem, nieoczekiwanie ziewnął, po czym uśmiechnął się ze złością.
– Zamknęliście mnie jednak. –