Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz. Nina Majewska-BrownЧитать онлайн книгу.
relacja byłej więźniarki Marii Ślisz-Oyrzyńskiej, t. 117, k. 114.
31 Pflegierka – pomoc szpitalna, też pielęgniarka.
32 Sznajberka – pisarka.
33 Torwacha – osoba odpowiedzialna za wejście do bloku – pilnująca „drzwi” (w drewnianych barakach były raczej wrota).
34 Nachtwacha – osoba pilnująca bloku w nocy.
35 Pucerka – sprzątaczka, osoba odpowiedzialna za porządek.
36 Głównym celem apelu było przeliczenie więźniów i potwierdzenie zmian w stanie liczbowym obozu, związanych z przybywaniem nowych transportów oraz ze zgonami, zwolnieniami i ucieczkami więźniów. Z powodu chaosu w dokumentacji SS i błędów w sumowaniu stanów poszczególnych bloków często zdarzało się, iż rzekomy brak więźnia na apelu był pochopnie interpretowany jako dowód jego ucieczki. Niekiedy też stan obozu nie zgadzał się, czyli – jak mówiono – nie „sztymował” (z niem. stimmen), ponieważ funkcyjni nie potrafili odnaleźć ciał zmarłych więźniów, zasłoniętych kocami lub ukrytych w zakamarkach bloku. Wtedy apele przeciągały się, a więźniowie stali na placu godzinami, oczekując na wyjaśnienie rozbieżności.
Wiele takich apeli, odbywających się w trudnych warunkach atmosferycznych – ulewa, mróz, upał – pociągnęło za sobą liczne ofiary. Więźniowie przez cały czas musieli stać w postawie na baczność i pod żadnym pozorem nie mogli opuścić szeregów. Wyczerpani lub chorzy upadali, a wtedy funkcyjni bili ich, zmuszając do powstania.
Na apelu musieli być też „obecni” zmarli – układano ich ciała w rzędach obok stojących więźniów. Po zakończeniu przeliczania ciała przenoszono do kostnicy, a numery więźniów wykreślano z rejestrów.
Najdłuższy apel w dziejach obozu trwał 19 godzin i miał miejsce w nocy z 6 na 7 lipca 1940 roku po pierwszej ucieczce.
Źródło: Piotr M.A. Cywiński, Jacek Lachendro, Piotr Setkiewicz, op. cit., s. 7–8.
37 Stanisław Sterkowicz, Nieludzka medycyna. Lekarze w służbie nazizmu, wyd. I, Medyk, Warszawa 2007, s. 95.
1944
4
Pociąg się zatrzymał i zostaliśmy z niego brutalnie wyrzuceni. Całej operacji towarzyszyły krzyki i wrzaski. Uwieszona Maćka, sztywna ze strachu, stałam na drżących nogach. Nie sposób opisać tego uczucia. Z jednej strony otworzyły się przede mną wrota wielkiej niepewności: co się stanie, jak będzie tam, dokąd nas zabierają, czy wytrzymam i zniosę to wszystko. Czy będą mnie bić, czy będzie bolało. W mój mózg wwiercała się jedna koszmarna, natrętna myśl, której nie mogłam odgonić: czy śmierć boli? Nie wiem dlaczego, ale wyobraziłam sobie, że strzelają mi prosto w serce. Stoję pod ścianą, twarzą do cegieł, z wysoko uniesionymi rękami. Nigdy nie widziałam żadnej egzekucji i sama nie wiem, dlaczego akurat tak ją sobie wyobraziłam. Byłam tak spanikowana, że prawie poczułam, jak rozpędzony do niesamowitej prędkości zimny kawałek metalu przebija skórę, przedziera się przez tkanki i utyka w jednym z narządów. Niemal czułam ten ból.
W dodatku wszędzie unosił się nieznośny smród, taki jak ten, gdy nasza kucharka opalała w denaturacie nad metalową szufelką oskubaną skórę kaczki czy kury. Mdląca, obrzydliwie słodkawa woń zmieszana z czymś dziwnie szorstkim i chropowatym, co oklejało wnętrze nosa, zęby, osadzało się grubą warstwą na twarzy.
Pomyślałam, że tak musi śmierdzieć w przedsionku piekła, nie mając pojęcia, że właśnie do niego wkraczam.
– Ej, mała, co jest?
Maciek cały drżał. Doskonale to czułam, bo nasze ciała niemal rezonowały, a mimo to usiłował mnie pocieszyć.
– Boże, to koniec.
– To tylko etap.
– Niby czego? Maciek, nie wyjdziemy stąd. Mam złe przeczucie.
– Kochanie, obiecuję ci, że przeżyjesz, nic ci się nie stanie. Bądź dzielna dla naszego maleństwa, skup się na nim.
– Oni je zabiją, to nie może się udać.
– Trzeba wierzyć w cuda.
Ale cuda się nie zdarzają. Nie ocknęłam się ze złego snu, a gdy na chwilę przymknęłam oczy, po czym znowu je otworzyłam, świat był taki sam. Stali przed nami esesmani z psami, z odbezpieczoną bronią, gotowi do strzału w każdej sekundzie. Smród zatykał płuca, nie pozwalając złapać oddechu. Czułam, jakby ktoś narzucił mi na głowę pierzynę i kazał pod nią oddychać.
– Co tak śmierdzi? – spytałam.
Maciek pobladł, wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować, ale i tak starał się mnie przytulić. Zdążył jednak tylko wyszeptać „nie wiem”, gdy uderzeniem kolby karabinu w plecy przepchnięto nas do przodu.
Wrzaski Niemców działały na mnie paraliżująco. Nigdy nie lubiłam, gdy ktoś na mnie podnosił głos, i dlatego teraz to, co działo się wokół mnie, i jeszcze ujadanie psów, było nie do wytrzymania. Miałam wrażenie, że są wściekli, że muszą się nami zajmować.
Popychani przez ludzi, powoli przesuwaliśmy się pod eskortą w kierunku, który trudno było określić. Surowe, ceglane budynki ze skośnymi dachami przypominały stajnie i nie dodawały otuchy. Ludzie ściskali tobołki, walizki, dzieci, podtrzymywali się wzajemnie i choć każdy niósł własny strach, połączyło nas jedno – złe przeczucie. Kładło się szarym cieniem na twarzach i sprawiało, że przesuwaliśmy się w głuchym milczeniu. Nikt się głośno nie modlił, nie zaklinał rzeczywistości. Czuliśmy, że prowadzą nas na szafot, tylko nie mieliśmy pojęcia, ile czasu zabierze im ścięcie nam wszystkim głów. Z Maćkiem, poza odzieżą na sobie, nie mieliśmy nic. Tym bardziej kurczowo ściskaliśmy się za dłonie, czując, jak gwałtownie pulsują palce i tętniąca w nich krew.
Nie byliśmy w stanie ze sobą rozmawiać. Raz, że nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, dwa, że nie chcieliśmy tego drugiego narażać na wysiłek pocieszania, trzy, że w takiej sytuacji nie sposób znaleźć słów.
A potem wszystko potoczyło się jak w dziwnym filmie, z nieznanymi aktorami, w obcych dekoracjach, w innej czasoprzestrzeni. Brutalnie nas rozdzielono.
Krzyczałam przeraźliwie, wyrywałam się do mojego męża, usiłowałam przepchnąć się do niego w gęstym tłumie. Mój wrzask mieszał się z krzykami innych ludzi i teraz już nikt nikogo nie słyszał. Nasze głosy splotły się w jedną nierozerwalną rozpacz. Nie sposób było odróżnić słów, zorientować się, kto kogo woła. Dzieci kwiliły, spazmatycznie szlochały, niektóre upadły i biły piąstkami ziemię.
Padły strzały. Nie jeden, nie dwa, zabrzmiała cała kanonada, po której kilku pechowców osunęło się na ziemię. Naraz zrozumieliśmy, że to nie żarty, i jak na zawołanie zesztywnieliśmy w oczekiwaniu, w kompletnej ciszy przerywanej tylko popłakiwaniem najmłodszych. Kostucha ocierała się o nas swoją czarną peleryną, niespiesznie się pochylając i zaglądając nam w oczy, jakby od niechcenia się zastanawiała, kogo ująć pod rękę i zabrać ze sobą. Wzięła już tylu, że kolejni nieszczęśnicy przestali robić na niej wrażenie. Zupełnie odrętwiałam. Zamknęłam się w sobie, by nie zwróciła na mnie uwagi.
Powoli zapadał wieczór. Ogniste