Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz. Nina Majewska-BrownЧитать онлайн книгу.
wcześniej nie byłam z mężczyzną i ten pierwszy raz bardzo mnie stresował. Nie wiedziałam, jak to jest, a nie mogłam nikogo zapytać. Musiałam zdać się na intuicję, a to nie było proste. Przepełniały mnie wstyd i niepewność, tym większe, że w naszym domu nikt nie wypowiadał słowa „seks”, nie wspominając już o zdradzaniu, co się dzieje w małżeńskiej alkowie.
Maciek stanął na wysokości zadania. Nie ponaglał mnie, za to dał mi poczucie bezpieczeństwa i sprawił, że czułam się wyjątkowo. W jego ramionach taka byłam.
Nie było mowy o miesiącu miodowym. Każdy musiał się zająć swoimi obowiązkami. Maciek ruszył w las, ja zostałam w gospodarstwie, żeby pomagać ciotce. W domu robiło się coraz ciaśniej i coraz trudniej było całe towarzystwo wyżywić. Dwoiłyśmy się i troiłyśmy, by zapewnić rodzinie byt. Zbierałyśmy każdy wydany przez ogród owoc, suszyłyśmy lub zaprawiałyśmy, niecierpliwie czekając na plony jesieni. Ciotka wyprzedawała się ze swoich skarbów: skromnej biżuterii, kilku poślednich obrazów i kolekcji starodruków. Kończyły się zapasy w spiżarni. Ziemniaki, jabłka, których skórka pomarszczyła się niczym twarz smutnej staruszki, grzyby i resztki warzyw w kopcu. Zresztą z obawy przed kradzieżą warzywa od kilku tygodni zalegały w kątach piwniczki. Widmo głodu stawało się coraz bardziej realne, a mimo to robiliśmy wszystko, by pomagać sobie nawzajem i tym, którzy mieli mniej. Wychodziliśmy z założenia, że nam i tak jest zdecydowanie łatwiej niż tym w murach miast, i dlatego wraz z sąsiadami odmawialiśmy sobie wielu rzeczy, żeby wysyłać je do Łodzi. Wydawało nam się, że najcenniejsze jest mięso, bez którego my możemy się obyć.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak żyją ludzie w miastach, bez ogrodów i możliwości wyhodowania czegokolwiek: warzyw czy owoców, bez choćby kury czy kozy. Choć musiałam uczciwie przyznać, że Łódź zmieniła oblicze i na skwerach wyrosły zagony cebuli i marchewki[5]. Było to jednak niczym w obliczu możliwości, jakie dawała wieś.
Wszystkim żyło się coraz ciężej, mimo to dziś Maciek i ja pojechaliśmy z niewielką tekturową walizką do Łodzi. Nasze zadanie było banalnie proste, a zarazem śmiertelnie niebezpieczne. Wymagało też szczególnej logistyki. Mieliśmy dostarczyć do getta kilka suszonych kiełbas z upolowanego przez leśniczego dzika. W sumie było to dobre sześć kilogramów mięsa, w dodatku niezwykle aromatycznego, co mogło stanowić problem. Przerzucenie go do getta było nielegalne, tak samo jak handlowanie nim w mieście. Dlatego każda taka wyprawa była skrupulatnie planowana, a kiełbasa zawijana w gazety i szmatki, tak by możliwie najmniej było ją czuć. Co było szczególnie ważne, gdy mijało się Hundestaffel, czyli patrol z psami. Te skurczybyki nigdy nie przepuszczały okazji, żeby się nażreć, a wyczuwając mięso, stawały się nerwowe, co zwracało uwagę „czarnych”, jak ich z ciotką nazywałyśmy.
– Pamiętajcie. Musicie uważać.
Po raz pierwszy taką podróż miałam odbyć z mężem. Byłam podekscytowana, tym bardziej że tym razem to ja miałam być przewodnikiem, to ja wiedziałam więcej. Lepiej znałam miasto, łatwiej było mi się po nim poruszać. Byłam dumna z siebie i wręcz nie mogłam się doczekać chwili, gdy wyruszymy. Plan był prosty. Z Wolskim, naszym sąsiadem, który był wtajemniczony w całą operację i na moje oko od lat bez wzajemności podkochiwał się w ciotce, mieliśmy dotrzeć bryczką do rogatek miasta. Choć Łódź nie ucierpiała mocno w bombardowaniach[6], to i tak co rusz natykałam się na gruzowiska i leje po bombach. Nigdy nie byłam pewna, co się wydarzy i na co trafię. Kiedyś dość swobodnie poruszałam się tramwajami, teraz jednak wolałam ich unikać.
Nie wiem, dlaczego tym razem zaryzykowałam. Może miałam ochotę zaimponować Maciejowi, a może uznałam, że tak będzie szybciej? W każdym razie wsiedliśmy do zatłoczonego tramwaju. Przepchnęliśmy się na przód, żeby cokolwiek widzieć. Tramwaj miał zamalowane farbą szyby, żeby nikt nie widział, co się dzieje w getcie. Ludzie wydawali się spokojni, choć czujnie się rozglądali. Byłam spięta i nerwowa, tym bardziej że Maciek co jakiś czas zadawał pytania w stylu „kto, gdzie i kiedy”. Byłam zła, bo zachowywał się trochę jak uczniak na wycieczce. Był zbyt swobodny, zbyt radosny i miałam wrażenie, że swoim zachowaniem zwraca na nas uwagę. A przecież wtedy należało być przezroczystym. Nieistniejącym. Byle nikt nam się nie przyglądał, nie zastanawiał się, co tu robimy i dlaczego. Nie zapytał o dokumenty. Teraz, po latach, myślę sobie, że w ten nieudolny sposób usiłował rozładować napięcie.
Na pierwszym przystanku wsiadł wysoki, pewny siebie esesman i stanął tak blisko nas, że zaczęłam się obawiać, iż poczuje zapach kiełbasy. Odruchowo przesunęliśmy nieco walizkę, tak że znalazła się w mojej rozdygotanej ręce. Struchlałam. Zaczęłam się pocić i musiałam wyglądać nieszczególnie, bo Maciek niespodziewanie zagaił:
– Myślisz, że kotka okoci się jeszcze w tym tygodniu?
Nie miałam pojęcia, o czym on mówi, przecież nasze dwie kotki jakiś czas temu zaginęły. Nawet się zastanawialiśmy, czy przypadkiem ktoś ich nie złapał i nie wrzucił do gara, ale nikt nie miał odwagi głośno o tym dywagować. Maciek niemal niezauważalnie mrugnął i delikatnie mnie przytulił.
– Nie wiem, może. Dzieciaki się ucieszą. – Pletliśmy trzy po trzy, byle nie myśleć o tym, co tuż-tuż.
Przejechaliśmy tak jeszcze dwa przystanki, tłumek w tramwaju gęstniał, gdy stało się najgorsze. Do wagonu wsiadło dwóch hałaśliwych, wypinających piersi gestapowców z dużym czarnym psem. Zachowywali się tak, jakby wszyscy węszyli. Czujnie rozejrzeli się po podróżnych, którzy nagle zainteresowali się czubkami własnych butów, i zaczęli powoli przesuwać się wśród ludzi. Struchlałam, gdy niespiesznie zmierzali w naszą stronę. Modliłam się, by zatrzymał się czas albo by już teraz, zaraz, był kolejny przystanek. Ale tak się nie stało. Tkwiliśmy w pułapce małego blaszanego pudełka na kółkach, pocąc się jak nigdy w życiu. Ściany napierały na nas, odbierając oddech, a ja czułam, że zbliża się atak paniki, którego nie sposób opanować. Serce zgubiło rytm i teraz niepewnie telepało się w klatce piersiowej, obijając o płuca i skurczony żołądek. Wiedzieliśmy, że zbliża się najgorsze, a nie sposób było porzucić walizki ani wysiąść, nie sposób było uciec.
Kolejne dwa kroki. Wylegitymowali pobieżnie pobladłą starszą kobietę i następny krok w naszym kierunku, i jeszcze jeden. Przystanek nawet nie majaczył na horyzoncie, w dodatku na nieznośnie długą chwilę zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu, żeby przepuścić jakichś oficjeli w dwóch czarnych jak smoła kabrioletach, którzy wstrzymali ruch na ulicach.
I znowu kolejny krok i coraz bliższe powarkiwanie psa. Strach ludzi niemal materializował się między nami. Miałam poczucie, że podłoga umyka mi spod stóp, a ciemne, coraz gęstsze plamy niczym stado nietoperzy zataczają coraz mniejsze koła. Byłam bliska omdlenia i gdyby nie ramię Maćka, pewnie bym się osunęła.
Niespodziewanie na rączce walizki, tuż obok mojej dłoni, zacisnęły się czyjeś szorstkie palce i poczułam gwałtowne szarpnięcie. Walizka zmieniła właściciela. Teraz dzierżył ją niewzruszony esesman, który nawet na nas nie spojrzał. Wczepiłam się w Maćka, nie do końca rozumiejąc, co się właśnie stało.
Kolejne dwa kroki i warknięcie. Na gołej nodze poczułam ciepły oddech psa, który coraz niespokojniej węszył. Nie miałam wątpliwości, że bestia wyczuła zapach kiełbasy.
I stał się kolejny cud.
Stojący przy nas esesman wyrzucił przed siebie wyprostowane ramię w powitalnym geście i przy wtórze stukających obcasów głośno i dobitnie powiedział do gestapowców:
– Heil Hitler!
– Heil Hitler!
Stali, mierząc się wzrokiem, lecz zaraz się nami zainteresowali.
– Dokumenty!
– Są