Mag bitewny. Księga 1. Peter A. FlanneryЧитать онлайн книгу.
Symeonie! – rozległ się znajomy głos. – Co się stało?
Stary mag obrócił się, gdy Julius Merryweather położył mu rękę na ramieniu. Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie przedramiona, a rubaszny szlachcic o niezwykle, jak na niego, poważnej twarzy strzelał wokoło nerwowym wzrokiem.
– Darius zginął – rzekł Symeon.
– Wielkie nieba! – zapowietrzył się Merryweather. – A co z twoim chłopcem? – szepnął, zauważywszy Falka.
Symeon zacisnął usta.
– Smok go poparzył – dodał cicho. – Heçamedes opatrzyła mu rany, ale jego pierś... jego płuca... – Symeon potrząsnął głową.
Stojący na podwyższeniu Morgan Saker odpowiadał na padające z tłumu pytania.
– Jak to możliwe?
– Dlaczego magowie nie byli w stanie powstrzymać smoka?
– Czy było ich zbyt mało? Czy byli zbyt słabi?
– Słabi! – warknął Morgan groźnym głosem. – Nie byliśmy słabi! – Miał powiedzieć coś jeszcze, ale do przodu przepchnął się Bellius.
– Jak śmiecie obwiniać magów?! – oburzył się. – Przecież sprawca tej tragedii leży tutaj przed wami!
Spojrzenia zwróciły się tam, gdzie skierował je oskarżycielski palec szlachcica. Ludzie cofnęli się od Falka i stojących nad nim przyjaciół.
– To on sprowadził na nas zgubę! – syknął Bellius. – On! Nieodrodny syn Aquili Dantégo! Ostrzegł smoka przed atakiem Dariusa. Stanął po stronie bestii.
– To nieprawda – powiedział Meredith Saker, ale ojciec uciszył go spojrzeniem.
– Niedaleko pada jabłko od jabłoni – wycharczał Bellius i raptem niedowierzanie tłumu ustąpiło miejsca czemuś innemu. Spojrzenia wwiercające się w Falka stały się nieżyczliwe i surowe. W powietrzu cuchnęło złością. Wściekłością skoncentrowaną na jednym człowieku.
– Ale co z Opętanymi? – ryknął ktoś inny.
Złość wyparowała, gdy nagle przypomniano mieszczanom o straszliwym zagrożeniu, które nadciągało od strony doliny. Oszałamiająco gładko przenieśli uwagę z powrotem na Belliusa i Morgana Sakera.
– I co z demonem?
– Co z Opętanymi?
– Kto będzie z nimi walczył?
Bellius uniósł ręce, by stłumić tę nową falę paniki, ale sam wydawał się nerwowy i niepewny.
– Powinniśmy wysłać posłańca do Caer Laison – podsunął któryś z wysoko urodzonych. – Poprosić o pomoc.
– Już na to za późno – wypluł Morgan. Nawet wielki mag wydawał się rozstrojony.
– Ale przecież... Opętani... demon... Co my zrobimy bez Dariusa?
– Umrzemy bez Dariusa! – krzyknął Meredith Saker.
Morgan strzelił wzrokiem w syna, ale było już za późno. Meredith powiedział prawdę. Bez Dariusa ich armia nie miała szans na pokonanie Opętanych.
– Powinniśmy kazać wojsku zawrócić do miasta – rzucił któryś z możnych. – Obsadzić mury u wlotu doliny. Z pewnością uda się ich tam zatrzymać.
Bellius pokiwał głową.
– Tak, nie ma potrzeby stawać przeciw nim na polu bitwy. Możemy spróbować zatrzymać ich w dolinie, dopóki nie sprowadzimy pomocy.
– Nam już nic nie pomoże! – powiedział Morgan pogardliwym głosem. – Nic.
– Ale wciąż możemy walczyć – zauważył inny szlachcic. – Wspomogą nas magowie.
– Magowie na nic się nie zdadzą na polu bitwy – warknął Morgan. – Gdyby tak było, po cóż byliby nam magowie bitewni? Tylko oni mogą otoczyć armię tarczą, przez którą nie zdoła się przebić się diabelski strach roztaczany przez demona. A nie mamy już maga bitewnego.
Podążył wzrokiem do zmaltretowanej postaci w ramionach Malakiego. Czekał, aż Falko otworzy oczy, by zwrócić się do niego.
– A nie mamy go przez ciebie – dodał, jakby byli jedynymi ludźmi na placu.
Mieszkańcy Caer Dour raz jeszcze spojrzeli na wątłą postać Falka Dantégo. W ich oczach próżno było szukać śladów litości i współczucia dla jego cierpienia. Zamiast tego narastało w nich przerażenie i zrodzona z niego nienawiść. Z ich ust dobyła się plątanina głosów, zmagali się z narastającą paniką, gorączkowo szukali wyjścia z sytuacji, obwiniali chłopaka za niepowodzenie rytuału.
– Można by ściągnąć do miasta żołnierzy z ościennych regionów – zasugerował któryś mieszczanin.
– Moglibyśmy rozdać broń ludziom – powiedział kolejny. – Walczyć w obronie naszych rodzin.
– A gdybyśmy zaatakowali ich z klifów, zanim dotrą do miasteczka?
Rumor przybrał entuzjastyczny ton, gdy mieszkańcy Caer Dour zaczęli prześcigać się w wymyślaniu sposobów na pokonanie ferockiej armii. Wciąż stojący na pomniku Bellius widocznie nabrał pewności siebie, rozmawiał teraz z możnymi, którzy przerzucali się pomysłami. Wydawał się tak napuszony i zadowolony z siebie, jakby nabrał przekonania, że on i jego szlachetni znajomkowie zdołają uchronić Caer Dour od zguby. Lecz mieszczanie nie słuchali go, sami napędzeni nadzieją, przeskakujący od pomysłu do sugestii. Wówczas nowa postać wstąpiła na pomnik.
– Obywatele Caer Dour – zwrócił się do tłumu sir William Chevalier.
Ciżba ucichła, ciekawa, co ma do powiedzenia królewski wysłannik, lecz jeśli spodziewali się pocieszenia i zagrzania do boju, zawiedli się. Emisariusz potoczył wzrokiem po zwróconych w jego stronę twarzach, a mieszczanie dostrzegli obecny w nich smutek.
– Nie możecie z nimi walczyć – powiedział po długiej chwili.
Niektórzy zjeżyli się, jakby rycerz podawał w wątpliwość ich umiejętności lub odwagę.
– Nie możecie walczyć z armią demona – powtórzył Chevalier. – Nie bez maga bitewnego.
– Możemy wystawić dwa tysiące żołnierzy – odparł Bellius. – O wiele więcej, jeśli rozdamy broń wszystkim mężczyznom, którzy mogą walczyć.
Emisariusz westchnął z wysiłkiem.
– A ilu z nich stawiło już czoła demonowi? – spytał. – Ilu walczyło z Opętanymi?
Bellius prychnął i się odwrócił. W całym mieście zebrałaby się może garstka ludzi, którzy mieli jakieś doświadczenie w walce z Opętanymi. Samo wspomnienie o nich brzmiało jak zamierzchła historia, fragment opowieści zapisanej w jakiejś zmurszałej księdze, rozbudzone na nowo zagrożenie, które kiedyś przetoczyło się przez Beltane i Illicję – budzące przerażenie, lecz odległe i niezbyt realne, problem kogoś innego, nie nasz, mieszkańców Caer Dour. Valencja dopiero w ostatnich latach odczuła na własnej skórze efekty toczącej się gdzieś daleko wojny – gdy wyszczerbiła się tarcza, którą otoczyły ją inne królestwa.
Emisariusz wolno pokiwał głową. Nie wydał osądu, nie było w nim lekceważenia ani pogardy, nie winił tych ludzi za ich niewinność.
– Nie dotrzymacie im pola – powtórzył. – I jest za późno, żeby sprowadzić pomoc.
– A więc co mamy robić? – spytał ktoś w tłumie.
– Musicie uciekać. Uciekać