Testamenty. Маргарет ЭтвудЧитать онлайн книгу.
mi było bez niego. Postanowiłam się skurczyć, odstawiając jedzenie – wytrzymałam cały dzień, ale zrobiłam się taka głodna, że skapitulowałam, w środku nocy poszłam do kuchni i wyjadłam kawałki kurczaka z zupy.
Nie tylko moje kipiące życiem ciało budziło we mnie niepokój: moja pozycja w szkole wyraźnie się obniżyła. Dziewczyny przestały mi już nadskakiwać i zabiegać o moje względy. Kiedy się zbliżałam, przerywały rozmowy i łypały na mnie dziwnym wzrokiem. Niektóre odwracały się plecami. Becka tak nie robiła – nadal starała się siadać obok mnie – ale patrzyła prosto przed siebie i nie wsuwała ręki pod ławkę, żeby ująć moją dłoń.
Shunemit wciąż utrzymywała, że jest moją przyjaciółką, po części na pewno dlatego, że nie cieszyła się popularnością w szkole, teraz jednak to ona robiła mi łaskę, że się ze mną przyjaźni, nie odwrotnie. Wszystko to mnie raniło, chociaż jeszcze nie rozumiałam, skąd wzięła się ta zmiana nastawienia.
Ale inne już wiedziały. Wiadomość się rozeszła, podawana z ust do uszu i znów do ust – od mojej macochy Pauli, przez nasze Marty, których uwadze nigdy nic nie umknęło, dalej do innych Mart, gdy spotykały się, robiąc zakupy, od tamtych Mart do Żon i wreszcie od Żon do ich córek, czyli moich szkolnych koleżanek.
Jak brzmiała wiadomość? Częściowo sprawa polegała na tym, że wypadłam z łask mojego wpływowego ojca. Moja matka chroniła mnie, teraz jednak odeszła, a macocha nie życzyła mi dobrze. W domu albo ignorowała mnie, albo warczała: „Podnieś to!”, „Nie garb się!”. Starałam się nie wchodzić jej w drogę, ale nawet zamknięte drzwi do mojego pokoju musiała traktować jako afront. Wiedziała, że siedzę za tymi drzwiami i oddaję się jadowitym myślom o niej.
Jednak przyczyną spadku mojej popularności było nie tylko to, że ojciec przestał mnie faworyzować. Zaczęła krążyć nowa informacja, bardzo dla mnie szkodliwa.
Ilekroć był sekret do zdradzenia – zwłaszcza szokujący – Shunemit uwielbiała być osobą, która go zdradzała.
– Zgadnij, czego się dowiedziałam – zwróciła się do mnie pewnego dnia, kiedy na długiej przerwie jadłyśmy kanapki.
Ponieważ świeciło słońce, pozwolono nam zjeść lunch na szkolnym trawniku. Teren szkoły był otoczony wysokim ogrodzeniem, z drutem kolczastym na górze, a dwaj Aniołowie pełnili straż przy bramie otwieranej tylko wtedy, gdy samochody Ciotek wjeżdżały lub wyjeżdżały, więc byłyśmy całkowicie bezpieczne.
– Czego? – spytałam.
Kanapki posmarowano miksturą seropodobną, bo prawdziwego sera potrzebowali nasi żołnierze. Słońce miło grzało, siedziałam na mięciutkiej trawie, udało mi się wyjść z domu tak, że Paula mnie nie zauważyła, i w tamtej chwili byłam lekko zadowolona ze swego życia.
– Twoja matka nie była twoją prawdziwą matką – powiedziała Shunemit. – Zabrali cię od twojej prawdziwej matki, bo była wywłoką. Ale nie martw się, to nie twoja wina, ponieważ byłaś za młoda, żeby to pamiętać.
Poczułam ucisk w brzuchu. Wyplułam kęs kanapki na trawę.
– To nieprawda! – Z trudem powstrzymałam się od krzyku.
– Uspokój się – powiedziała Shunemit. – Jak już mówiłam, to nie twoja wina.
– Nie wierzę ci.
Shunemit posłała mi współczujący, ale też wyraźnie zadowolony uśmiech.
– To prawda. Moja Marta usłyszała o wszystkim od twojej Marty, która z kolei dowiedziała się o tym od twojej macochy. Żony znają się na takich sprawach: niektóre właśnie w ten sposób dostały dzieci. Ze mną tak nie było, ja urodziłam się jak należy.
W tej chwili szczerze nienawidziłam Shunemit.
– Gdzie w takim razie jest moja prawdziwa matka? – spytałam. – Skoro wszystko wiesz?
Chciałam dodać: jesteś naprawdę wredna. Zaczęło mi świtać, że Shunemit musiała mnie zdradzić: zanim powiedziała o tym mnie, na pewno wygadała dziewczynom. Dlatego zachowywały się tak chłodno – byłam splamiona.
– Nie mam pojęcia, może nie żyje – odparła Shunemit. – Twoja matka próbowała wykraść cię z Gileadu, uciekała przez las, chcąc przemycić cię za granicę. Ale złapali ją, a ciebie uratowali. Masz szczęście!
– Kto ją złapał? – spytałam słabym głosem.
Opowiadając mi tę historię, Shunemit nie przestawała żuć. Wpatrywałam się w jej usta, z których wyłaniał się mój nieszczęsny los. Między zębami miała pomarańczową substancję seropodobną.
– No wiesz, oni. Aniołowie i Oczy. Uratowali cię i oddali Tabicie, bo nie mogła mieć dziecka. Zrobili ci przysługę. Teraz masz o wiele lepszy dom niż u tej wywłoki.
Poczucie, że zaczynam w to wierzyć, ogarnęło moje ciało jak paraliż. Opowieść Tabithy o tym, jak mnie ocaliła i uciekła złym wiedźmom, była częściowo prawdziwa. Jednak trzymałam nie dłoń Tabithy, ale mojej prawdziwej matki, prawdziwej matki wywłoki. Ścigały nas nie wiedźmy, lecz mężczyźni. Na pewno uzbrojeni, ponieważ tacy mężczyźni zawsze mieli broń.
Tabitha mnie jednak wybrała. Wybrała spośród wszystkich innych dzieci odebranych matkom i ojcom. Wybrała mnie, otoczyła opieką i troską. Kochała mnie. Ta część historii była prawdziwa.
Teraz straciłam matkę, bo niby kto był moją prawdziwą matką? W dodatku nie miałam też ojca – Komendant Kyle był ze mną spokrewniony równie blisko jak człowiek z księżyca. Tolerował mnie tylko dlatego, że byłam projektem Tabithy, jej zabawką, domowym zwierzątkiem.
Nic dziwnego, że Paula i Komendant Kyle potrzebowali Podręcznej: zamiast mnie chcieli prawdziwego dziecka. Byłam niczyja.
Shunemit nadal jadła kanapkę, z zadowoleniem patrząc na efekt, jaki wywarły na mnie jej słowa.
– Nie opuszczę cię – powiedziała swoim najbardziej świątobliwym i nieszczerym głosem. – To wszystko nie ma żadnego związku z twoją duszą. Ciotka Estée mówi, że w niebie wszystkie dusze są równe.
Tylko w niebie, pomyślałam. Ale my nie żyjemy w niebie. To przypomina raczej grę w węże i drabiny. Chociaż kiedyś weszłam wysoko na drabinę opartą o drzewo życia, teraz zjechałam na dół po wężu. Jakże muszą się cieszyć wszyscy świadkowie mojego upadku! Nic dziwnego, że Shunemit nie mogła się oprzeć pokusie przekazywania tak ponurych i nieprzyjemnych wieści. Już słyszałam wyzwiska za moimi plecami: „Wywłoka, wywłoka, córka wywłoki”.
Ciotka Widala i Ciotka Estée na pewno też o tym wiedzą. Zawsze musiały wiedzieć. Ciotki znały takie tajemnice. Zdaniem Mart właśnie w ten sposób zdobywały władzę: poznając sekrety.
Ciotka Lidia – która z marsowym czołem, w szkaradnym brązowym mundurze, uśmiechała się z oprawionego w złotą ramę portretu w głębi klasy – musiała znać najwięcej sekretów, ponieważ miała największą władzę. Co Ciotka Lidia miałaby do powiedzenia o moim losie? Czyby mi pomogła? Czy zrozumiałaby moje nieszczęście, ocaliła mnie? Ale czy Ciotka Lidia była w ogóle rzeczywistą osobą? Nigdy jej nie widziałam. Może przypominała Boga: była zarazem rzeczywista i nierzeczywista. A gdybym w nocy zamiast do Boga modliła się do Ciotki Lidii?
Po kilku dniach spróbowałam. Ale pomysł modlenia się do kobiety był tak absurdalny, że przestałam to robić.
.
16
Resztę tego okropnego popołudnia spędziłam jak we śnie. Haftem krzyżykowym zdobiłyśmy chusteczki dla Ciotek; każdemu imieniu towarzyszył kwiat: eukaliptus dla Elizabeth, hiacynt dla Heleny, wrzos dla Widali. Ja haftowałam lilie dla Lidii. Wbiłam igłę głęboko w palec, zupełnie tego