Эротические рассказы

Zatruty ogród. Alex MarwoodЧитать онлайн книгу.

Zatruty ogród - Alex  Marwood


Скачать книгу
robi krok do przodu i wyciąga szyję, żeby zobaczyć twarz noworodka. Jest drobna, czerwona jak burak i cała pomarszczona. Dziecko ma zamknięte oczy. Nie tego się spodziewała. Nie widzi w nim niczego szczególnego, żadnego znaku, że to właśnie ono – a nie Uri czy ktokolwiek z pozostałej jedenastki – pewnego dnia będzie im przewodzić. A do tego jest takie maleńkie. Jeszcze wczoraj brzuch Somer był taki wielki, że wyglądała, jakby miała urodzić jałówkę, a nie dziecko. No i Romy nie czuje… nic. Tylko ukłucie zazdrości na widok matki trzymającej w ramionach inne dziecko.

      – Fuj – rzuca.

      Somer śmieje się głośno.

      – Wyładnieje – zapewnia ją. – Ty wyglądałaś jak żaba!

      Romy też się śmieje.

      – Żaba? Wcale nie!

      – Właśnie że tak. Miałaś wyłupiaste oczy i usta, które zajmowały połowę twarzy.

      Dziewczynka nie wie, o co zapytać. Ta mama wygląda jak zupełnie obca osoba. Romy oczywiście wie wszystko o rozmnażaniu. Uczą się o wszystkim, co dzieje się w przyrodzie, i o życiu na farmie. W odpowiednim czasie locha idzie do knura, krowa do byka, a owce parzą się z baranami. W każde przesilenie Lucien wskazuje dwie kobiety, które urodzą dzieci, i wybiera im partnerów. Dla dobra sprawy muszą ograniczyć liczbę dzieci. Zbyt wiele niemowlaków mogłoby utrudnić sytuację, kiedy nadejdzie Koniec.

      Minęło kilka lat, odkąd Lucien wskazał jako ojca samego siebie. Jego ostatnie dziecko, Heulwen, ma już prawie pięć lat. Somer dostąpiła prawdziwego zaszczytu.

      – Patrz, Romy! – mówi. Macha lewą ręką i wyciąga ją w stronę córki. Na trzecim palcu lśni gruba złota obrączka.

      Romy przygląda się jej. Jest dużo piękniejsza niż zawinięty w kocyk oskórowany królik. Kobiety w Arce rzadko noszą ozdoby, ale są dwa wyjątki: obrączki, które Ojciec daje wszystkim matkom swoich dzieci, i medaliony z wygrawerowanymi imionami i datami urodzin, które te dzieci będą nosiły do końca swoich dni. Eilidh, jej najlepsza przyjaciółka, nosi taki medalion i dotyka go, gdy nie jest czegoś pewna. Dzięki temu pamięta, kim jest, i znajduje w nim pocieszenie.

      – Jest piękna – zachwyca się Romy. – Teraz już wszyscy będą wiedzieli, że cię wybrał.

      – Tak – przyznaje Somer. – To jak medal za męstwo.

      Dziewczynka nie ma pojęcia, o co matce chodzi, i chcąc to ukryć, jeszcze raz patrzy na siostrę. Jest łysa. Ma na głowie meszek, ale nic poza tym. Mam nadzieję, że pewnego dnia urosną jej brwi, myśli Romy. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę chciała na nią spojrzeć, jeśli nie będzie miała brwi.

      – Jak jej na imię? – pyta.

      – Jeszcze nie wiemy – odpowiada Somer. – Dowiemy się podczas ceremonii. Wiesz, że Lucien nie podejmie decyzji, dopóki nie zobaczy dziecka.

      Tak, myśli Romy, to musi być odpowiednie imię. Odpowiednie imię dla Tej, która poprowadzi ich do nowego świata.

      * * *

      I wtedy świat się zmienia. W jednej chwili są tylko we trzy, a zaraz potem na korytarzu słychać kroki i wrzawę, drzwi otwierają się i pokój wypełniają złoci ludzie. Potomstwo Luciena, Rodzina. Są wyżsi od niej, o włosach jasnych jak żadne inne i tak pewni siebie, że aż trudno to sobie wyobrazić. Uri, Zaria, Rohan, Jaivyn, Fai, Leana, Inara, Lesedi, Roshin, Farial, Eilidh, Heulwen. Teraz, kiedy Uri wrócił, jest ich dwanaścioro – Romy zna ich imiona, tak jak zna katechizm – a noworodek jest trzynasty. Przyszli nazwać swoją siostrę. Lada chwila dołączy do nich Lucien. Somer wita ich pełnym samozadowolenia uśmiechem; jest teraz członkinią tej dużej rodziny. Odchyla kocyk, żeby mogli zobaczyć dziewczynkę. Romy też się uśmiecha.

      – Dobra, możesz już spadać – rzuca Zaria i wskazuje kciukiem drzwi.

      Romy czuje, że coś w niej pęka.

      – Nie – odpowiada.

      – Tak – upiera się Rohan, krępy trzynastolatek.

      – Chodź, Romy – mówi Ursola pełniąca wartę w kącie pokoju. – To czas dla Rodziny. Później przyjdziesz.

      Romy spogląda na ich władcze twarze i zatrzymuje wzrok na Eilidh, z którą przyjaźni się w Chlewiku. Zna ją, odkąd skończyła osiem miesięcy. Eilidh ma otwarte usta, tak że widać drobne, białe zęby. Patrzy na Uriego, jak gdyby zobaczyła ducha. W Romy kiełkuje wściekłość, gdy uświadamia sobie, że nigdy nie będzie jedną z nich.

      – Tylko prawdziwe rodzeństwo może tu zostać – ciągnie Zaria. Ma piętnaście lat i wyjątkowo rude włosy. Wyróżnia się wśród mieszkańców Plas Golau niczym płonąca pochodnia.

      – Jestem prawdziwym rodzeństwem! – krzyczy Romy. – Moja mama…

      Eilidh spogląda na nią i mówi bezgłośnie: „Przepraszam”. Wówczas Romy wybucha gniewem.

      – Nigdzie nie pójdę – warczy. – To także moja siostra.

      Słysząc to, Jaivyn, arogancki dwunastolatek i łobuz, który zawsze dostaje najlepsze kąski, chwyta ją za rękę i ciągnie w stronę drzwi.

      Romy się broni. Nauczyciele wielokrotnie rozmawiali z nią na temat jej zachowania, wybuchów wściekłości, które przetaczają się przez nią jak fale oceanu.

      – NIE! Nie! Nigdzie nie idę! – Wierzga i chwyta za kostkę Uriego, który ma na nogach buty górskie. Ten spogląda w dół, jakby ugryzła go pchła. Wydyma wargi; oczy mu się śmieją. Dla ciebie to tylko cholerny żart, myśli Romy i pluje Jaivynowi w twarz.

      Osłupiały chłopak patrzy na nią z odrazą i robi się purpurowy. Podnosi wielką, mięsistą dłoń i chwyta Romy za włosy. Jej długie do pasa piękne, czarne włosy są dla niego jak kotwica. Romy nie może nic zrobić. Jaivyn jest dwukrotnie od niej starszy i dwa razy większy. Ból jest okropny, skóra na głowie piecze ją tak, jakby lada chwila miała oderwać się od czaszki. Romy płacze. Po jej policzkach spływają gorące łzy bezsilnej wściekłości. Patrzy błagalnie na matkę, ale Somer siedzi na łóżku z dzieckiem w ramionach. Na jej twarzy maluje się smutek. Milczy.

      Zabrała mi mamę, myśli Romy. Moja mama należy teraz do niej.

      9 | Romy | Wrzesień 2001

      Nikt nie przychodzi jej na ratunek. Płaczące dzieci zostawia się do czasu, aż się uspokoją, chyba że któreś z nich jest ranne. Ojciec mówi, że zachowania manipulacyjne powodują, że tracimy czas, i nadszarpują naszą reputację. Po pięciu minutach, podczas których Kucharze w Wielkiej Sali nakrywają do stołów i zamiatają podłogę, omijając Romy, jakby była posągiem, ociera oczy i wstaje. Wraca do ogródka ziołowego i z dziką zajadłością zaczyna wyrywać chwasty.

      Napełniwszy płytki koszyk, idzie wyrzucić je na pryzmę kompostową, kiedy pod wiodącą na cmentarz łukowatą bramą pojawia się Eilidh. Romy unosi głowę i mija przyjaciółkę stojącą wśród liści balsamki.

      – Romy – zagaduje Eilidh, ale ona się nie zatrzymuje.

      Eilidh idzie za nią. Romy wie, że w końcu z nią porozmawia, ale nie jest jeszcze na to gotowa. Kiedyś różnica między nami nie miała znaczenia, myśli. Ale teraz ma, i to boli.

      – Przepraszam, Romy – mówi Eilidh i Romy czuje, że znowu ogarnia ją złość. Odwraca się, żeby spiorunować przyjaciółkę wzrokiem, i widzi, że jej niebieskie oczy są wilgotne od łez.

      – Płacz to manipulacja – mówi. – A może dzieci Ojca mogą płakać?

      Ona nigdy nie będzie Jedynym, myśli złośliwie Romy, patrząc, jak Eilidh próbuje przełknąć


Скачать книгу
Яндекс.Метрика