Zatruty ogród. Alex MarwoodЧитать онлайн книгу.
chodzi o to, jak bardzo dziennikarze starają się dotrzeć do prawdy. Choć szczerze mówiąc, mieli wystarczająco dużo łatwych tropów, żeby nie musieć marnować czasu na kluczenie w ślepych zaułkach.
– I co myślisz? – pyta Helen. – O dzieciach?
– Nie wiem – odpowiada Sarah. – Naprawdę nie wiem. Opieka społeczna suszy mi głowę, żebym je wzięła, ale ja nie mam pojęcia o wychowywaniu dzieci.
Helen parska.
– Masz z nimi do czynienia dosłownie każdego dnia.
– Tak, ale… głównie upominam je, żeby nie biegały po korytarzach. To nie… to dzieci innych ludzi. Nie moje.
Helen marszczy nos.
– Nikt nie wie nic o dzieciach, dopóki nie ma własnych. A kiedy ostatnio sprawdzałam, globalna populacja wciąż rosła.
Zapada cisza. Sarah wie, że Helen czeka – jak przystało na terapeutkę – aż ona coś powie, ale nie wie, co mogłaby powiedzieć w tej sytuacji. Rozgląda się po ponurym prowincjonalnym domu pełnym ciemnego drewna i portretów przodków i przysłuchuje się zegarowi szafkowemu, który tyka głośno, szykując się do wybicia godziny. Pamięta wszystkie te noce, kiedy nie mogąc zasnąć, leżała w ciemności, czując wrogość tego zegara, gdy czekał tylko, by odliczyć kolejną godzinę jej życia, w którym nic przecież nie osiągnęła.
Jak mam stworzyć tu szczęśliwy dom dla kolejnego pokolenia? – myśli. W miejscu, które tak bardzo chciałam opuścić, że wyszłam za mąż za pierwszego lepszego faceta? Byłam głupia, że wróciłam tu, gdy po rozwodzie cały świat stanął przede mną otworem. Powinnam była sprzedać dom. Dom, którego nienawidzisz, nadaje się tylko do tego, żeby dostać za niego pieniądze na taki, który pokochasz.
Nienawidzi zwłaszcza zegara. Jego dźwięku, tego przeklętego terkotania – tik-tak, tik-tak. Nienawidzi zegarów wybijających godzinę. Z góry zapowiedziała, że w swoim domu w Reading nie chce żadnych zegarów, i Liam się na to zgodził. Sprawdzali godzinę w komórkach. A teraz w każdą sobotę wieczorem sumiennie nakręca tę przeklętą rzecz, jak przed nią ojciec i dziadek.
– Spotkam się z nimi w sobotę – mówi w końcu. – Tak trzeba. W końcu dopasuję twarze do imion.
– Dobrze – rzuca Helen. – Ale pamiętaj, że to cię do niczego nie zobowiązuje… Jak mają na imię?
– Eden. I Ilo. Piętnaście i trzynaście lat. Jest jeszcze dziewczyna… a właściwie kobieta, bo teraz ma pewnie ze dwadzieścia lat. Romy. To ją znaleźli w szpitalu. Z dorosłych tylko ona ocalała.
– Boże, pamiętam to zdjęcie – mówi Helen. Sarah też je pamięta. Przypięte pasami do noszy chude jak szkielet ciało z maską tlenową na twarzy. I skierowane w jego stronę tysiące obiektywów, gdy mijając stosy trupów, niesiono ją do karetki. – Nie miałam pojęcia, że… to ktoś z twojej rodziny…
– Tak. To przez nią Ali wyprowadziła się z domu… To znaczy „wyprowadziła” jest chyba złym słowem, bo w tej kwestii nie miała wyboru. – W moim głosie słychać gorycz, myśli. Bo przecież jestem rozgoryczona. Wyrzucili ją, a teraz moja siostra nie żyje, a ja muszę podjąć decyzję i nie wiem…
Na dźwięk zegara wybijającego godzinę wzdryga się odruchowo. Sprzedam to cholerstwo, myśli. Ściągnę tu handlarza starociami i opchnę mu go. A potem sprzedam dom. Nie muszę odkładać wszystkiego na później z powodu ludzi, o których istnieniu jeszcze do wczoraj nie miałam bladego pojęcia.
– Zamierzałam podróżować – odzywa się tęsknie.
– Wiem – odpowiada Helen. – Trochę kiepsko. Ale życie czasem zaskakuje.
– Nie mogę po prostu… sama nie wiem… przelać pieniędzy na jakiś fundusz powierniczy, żeby skorzystali z nich, kiedy będą dorośli? No wiesz… przekazać im połowę pieniędzy, które dostanę za dom? Część, która normalnie należałaby się Ali. Tak byłoby najlepiej.
– Jeśli zdecydujesz się oddać je do domu dziecka…
– Nie mogę tego zrobić, Helen. Zresztą… Chryste, nie mam pojęcia, jak miałabym się nimi zająć. Będą w kiepskim stanie. Na litość boską, widziały, jak umierają wszyscy, których znały… I ta sekta! Moja styczność z sektami ograniczała się do organizowania szkoleń dla nauczycieli.
– Nie będziesz sama – zapewnia ją Helen. – Jeśli pójdą do szkoły, będą miały mnie.
– Ale one… potrzebują kogoś, kto je zna. Kogoś, kto wie, jak je pocieszyć. Spójrz na mnie. Nie one jedne będą w rozsypce. Sama nie mogę się pozbierać.
– Nie powiedziałabym – rzuca Helen. – Nie bardziej niż połowa rodziców, z którymi mam styczność.
– Właśnie że tak! Daj spokój, kto normalny mieszkałby w takim miejscu? Muszę ogarnąć własne życie, zanim zabiorę się za pomaganie innym. A jeśli wszystko spieprzę?
– Przemawia przez ciebie strach – tłumaczy Helen. – To zrozumiałe. Nie musisz tego robić, Sarah.
Ale to nie ich wina, myśli Sarah i znowu ogarniają ją wyrzuty sumienia. To sieroty – ofiary burzy wywołanej strasznymi decyzjami innych ludzi.
3 | Sarah
Wchodzą do pokoju lekkim krokiem. Uśmiechają się. Wyższe idzie przodem, a niższe – choć niewiele, ledwie kilka centymetrów – trzyma się nieco z tyłu.
Są niezwykłe. Wyglądają jak kosmici. Jakby były nie z tego świata. Wysokie i chude, o delikatnych nadgarstkach, długich palcach i dużych, niebieskich oczach z ciemnymi, łukowatymi brwiami. Mają małe noski o rozdętych nozdrzach. I włosy tak jasne, że gdy dzieci wchodzą do skąpanego w słońcu pokoju, tworzą wokół ich głów świetliste aureole. Przynajmniej to odziedziczyły po matce – to i osobliwy kolor brwi. Poza tym nie są do niej podobne.
Kiedy je znaleziono, były niemal całkowicie łyse. Sarah wie, bo czytała o tym w gazetach. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety raz w miesiącu golili głowy; dzieci również, kiedy zaczynały dojrzewać. Miał to być symbol równości czy jakoś tak; chodziło o to, by wszyscy wyglądali podobnie i nie mieli się z czym obnosić. Nieważne. Wkrótce zgłosił się producent ekskluzywnych peruk, który przyznał, że regularnie skupował od nich ścięte włosy, oferując godziwe ceny. A zatem nic nie poszło na marne.
– Cześć – mówi Sarah.
Trudno powiedzieć, które jest które, i odróżnić chłopca od dziewczynki. Oboje mają na sobie luźne dżinsy i przyduże koszulki w paski. Widać, że kupiono je, żeby szybko z nich nie wyrosły. Dzieci są chude, a Eden, dziewczynka, ma małe piersi, nawet jak na swój wiek. Dopiero gdy się odzywają, Sarah jest w stanie je rozróżnić, bo głos przechodzącego mutację Ilo jest dziwnie piskliwy. Chłopiec jest niższy.
– Dzień dobry – mówią oboje w tym samym momencie. Mają taki sam akcent i taką samą intonację. Brzmią dziwnie wytwornie, choć sama nie wie, czego się spodziewała. Pewnie mocnego walijskiego akcentu, zważywszy na to, gdzie się urodzili.
– Jesteś naszą ciocią? – pyta Eden.
– Tak – odpowiada Sarah. Czuje się niezręcznie, bo chociaż jest ciotką od dwudziestu jeden lat, nigdy nie myślała o sobie w tych kategoriach. – Jestem waszą ciotką. Mam na imię Sarah. Sarah Byrne.
– Sarah Byrne – powtarza Ilo. Zastanawia się przez chwilę, po czym dodaje: – Brzmi ładnie. Sama je sobie wybrałaś?
Dziwne pytanie. Ale Sarah jest przygotowana na dziwne pytania. Ta dwójka dziwnych dzieci wychowywała się z dala