Ktoś tu kłamie. Jenny BlackhurstЧитать онлайн книгу.
wątek w rozmowę. Zwykle to robiła. Uwielbiała odgrywać bohaterkę. – Karla ściszyła głos. – Podobno bzykała się z nim, ale akurat ten szczegół pomijała w swoich opowieściach.
– Jak sądzicie, o co temu komuś chodzi z tymi sześcioma osobami, które mogły najwięcej zyskać na śmierci Eriki? – zapytała nagle Miranda, jakby właśnie sobie przypomniała, że nie jest tu sama. – Myślicie, że chodzi o nas?
– Jasne, że nie – warknęła Karla. – Wybacz, ale to, kurwa, niedorzeczne.
Miranda nie miała siły, żeby ją skarcić za wyrażanie się przy dzieciach. Bolała ją głowa – tępy ból z tyłu i dudnienie z przodu zapowiadały migrenę wszech czasów. Wiedziała, że musi wrócić do domu i się położyć. Gdy uniosła wzrok, zobaczyła sześć mam, które zbite w grupę, szeptały coś między sobą. Dwie zerkały w ich kierunku – odwróciły się, kiedy tylko spostrzegły, że Miranda na nie patrzy.
– Przepraszam – wymamrotała. – Czy ktoś ma trochę wody? Muszę… nie mogę…
– Migrena? – Karla, która zazwyczaj kwitowała jej słowa przewracaniem oczami albo kręceniem głową, natychmiast się połapała. – Idź. Zabiorę Charity i Logana do nas. Zach porzuca z Loganem do kosza, a Charity dostanie kolorowanki. I tak muszę się stąd wyrwać, żeby zadzwonić do mojej agentki.
Miranda skinęła głową. Zwykle towarzyszyła swoim pociechom na umówionych zabawach u Kaplanów – uważała, że ich styl wychowywania dzieci jest zbyt liberalny – ale teraz czuła się tak, jakby wyssano z niej przez słomkę całą energię.
– Dzięki. Przyślę po nich Alexa, gdy tylko wróci do domu.
– Dasz radę prowadzić, Mirando? – zapytał Marcus z wyrazem szczerej troski na twarzy. – Mogę cię zawieźć do domu twoim autem, a Karla zabierze dzieci naszym.
– Dam radę, dzięki. I jeszcze raz dziękuję za opiekę nad dzieciakami. Będziecie grzeczni, prawda? Tatuś niedługo was odbierze.
Nie czekając na odpowiedź dzieci, odwróciła się i chwiejnym krokiem ruszyła przez gapiący się tłum w kierunku swojej kii sportage. Wsiadła i ścisnęła kierownicę tak mocno, że zbielały jej kostki palców.
7
Mary-Beth King, zdyszana, oparła się o tylne drzwi, z trudem chwytając oddech, szloch wstrząsał jej klatką piersiową. Przetarła twarz, rozsmarowując łzy i smarki po rękawie swetra. Kiedy nogi się pod nią ugięły, dała za wygraną, osunęła się na podłogę pralni i wsparła głowę o zimną suszarkę bębnową. Nie mogła uciszyć hałasów, przeraźliwego wrzasku i potwornego głuchego odgłosu, gdy ciało uderzyło o ziemię. Dzięki Bogu, dzieci były u jej mamy – czuła się tak, jakby traciła rozum.
Musi z kimś porozmawiać. Powinna zadzwonić na policję, to było jedyne wyjście, jedyna rzecz, jaką należało zrobić. Mogłaby zadzwonić do Karli, a może do Felicity, ale skończy się na tym samym – każą jej pójść na policję i wtedy nie będzie już odwrotu.
Peter.
Musi wszystko powiedzieć mężowi.
Czy ją zostawi? Możliwe. Ale był jedyną osobą, która być może nie będzie jej zmuszać, by poszła na policję i przyznała się do winy; która może jej nie zostawi, żeby zmagała się z tym sama; która może nie odwróci się do niej plecami.
Był jedyną osobą, która mogła jej pomóc.
8
„Policja informuje, że nie będzie dalszego śledztwa w sprawie śmierci trzydziestosiedmioletniej Eriki Spencer z Severndale…”
– Wyłącz to gówno, słyszysz? – Karla wzięła z granitowego blatu plastikową packę na muchy i wycelowała nią w syna.
Brandon uniósł brwi.
– Nie sądzisz, że wysłuchanie tego leży w naszym najlepszym interesie? – Wskazał stojący na kuchennym parapecie głośnik Alexa, skąd dobiegał nosowy głos podcastera. – Mówi o czymś, co się wydarzyło na naszym osiedlu. Tu nigdy nie dzieje się nic ekscytującego.
– To, co spotkało Ericę, nie jest ekscytujące. To był tragiczny wypadek – powiedział Marcus, kierując widelec, na który nabierał makaron, w stronę starszego syna. – I zdarzył się na naszym przyjęciu… A może zapomniałeś? Erica spadła z domku na drzewie, które musieliśmy wyciąć, bo twoja matka była taka roztrzęsiona, że nie mogła na nie patrzeć. Ten facet żeruje na rozpaczy rodziny Eriki dla chorej rozrywki i osobistych korzyści.
– A coś takiego robi tylko prawdziwy dupek – zripostował Brandon.
Karla upuściła łyżkę do garnka marki Le Creuset.
– Cholera! – Wyłowiła ociekającą pomidorami łyżkę i wytarła ją ściereczką. – Brandonie Kaplan, masz przeprosić ojca! I nie życzę sobie, żebyś używał takich słów przy moim stole.
Marcus pokręcił głową.
– Nic nie szkodzi, skarbie. – Uniósł brwi i spojrzał na syna. – Ja nigdy na nikim nie żerowałem, żebyśmy mieli to, co mamy. – Ogarnął gestem kuchnię z solidnym dębowym zestawem mebli AGA, pełną garnków i patelni, wskazując też iPada, którego Brandon niedbale rzucił przy zlewie. – I nie rozumiem twoich skarg na życie tutaj ani wydawania pieniędzy, które zarabiam na chorej rozrywce.
– Alexa, stop – mruknął niechętnie Brandon i niedający się zidentyfikować głos natychmiast ucichł.
– Dziękuję – powiedziała Karla, wiedząc, że zaraz po kolacji syn pomaszeruje prosto do swojego pokoju, żeby wysłuchać całej audycji. – Jedyny sposób sprzeciwu wobec takich ludzi polega na tym, żeby kompletnie ich ignorować. Jeśli za tydzień o tej porze nie będzie miał słuchaczy, jego przedstawienie dobiegnie końca, a Erica będzie mogła spoczywać w spokoju, na jaki zasługuje.
– Żartujesz? – parsknął dziesięcioletni Zachary. – Wszyscy w szkole będą tego słuchać. Za tydzień o tej porze to będzie lepsze niż „Seryjny”. Naprawdę myślisz, że na końcu poda nazwisko człowieka, który ją zabił?
– Ile razy… – Karla westchnęła, przyciągając stołek do wyspy kuchennej. – Nikt jej nie zabił. Erica za dużo wypiła i spadła z domku na drzewie. To tragedia, ale wypadek.
– Możesz sobie do woli mówić o wypadku i niewinności, ale wiesz, jak każde małe miasteczko uwielbia takie historie – powiedział Bran. – Ludzie z mojej szkoły przez cały czas robią sobie jaja z tego miejsca…
– Mama ci powiedziała, że przy stole masz się liczyć ze słowami – upomniał go Marcus.
Karla z zaciekawieniem spojrzała na starszego syna.
– Dlaczego ludzie z twojej szkoły naśmiewają się z tego miejsca? – zapytała. – Masz na myśli… – zatoczyła ręką łuk – Severn Oaks?
Brandon wzruszył ramionami.
– Tak. Bo jest szpanerskie i każdy tutaj wyżej sra, niż dupę ma. Oczywiście z wyłączeniem tu obecnych.
– Nie chodzisz do szkoły na Bronxie, Bran.
– Nie, ale inni nie muszą się zamykać, jakby się bali, że zwyczajni ludzie z zewnątrz mogą ich czymś zarazić, prawda? Żartują, że pewnego dnia założymy własne szkoły, wyhodujemy sobie jedzenie i nigdy nie będziemy musieli wychodzić za bramę. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Laura nazywa to Kultem Kaplanów, bo mieszkamy w wielkim domu w samym środku osiedla. Z otaczającymi nas uczniami.