. Читать онлайн книгу.
nie miała pojęcia, że to strzały z broni palnej. Nie przyszło jej do głowy, że właśnie zginął jej mąż.
Hop Purdue sprzątał kościół od dwudziestu lat. Kiedy rozległy się strzały, od których niemal, jak mu się zdawało, zatrzęsły się mury parafii, był akurat na korytarzu. Drzwi gabinetu się otworzyły i zobaczył, że wychodzi przez nie Pete Banning, nadal trzymając w ręce rewolwer. Ujrzawszy Hopa, wycelował w jego twarz i wydawał się gotowy wystrzelić. Hop padł na kolana.
– Proszę, Mista Banning, nie zrobiłem nic złego! – zawołał. – Mam dzieci, Mista Banning.
Pete opuścił broń.
– Dobry z ciebie człowiek, Hop – powiedział. – Idź i zawiadom szeryfa.
Rozdział 2
Stojąc w bocznych drzwiach, Hop patrzył, jak Pete wychodzi z budynku parafii i spokojnie chowa rewolwer do kieszeni kurtki. Kiedy farmer zniknął mu z oczu, Hop pokuśtykał – jedną nogę miał o pięć centymetrów krótszą – z powrotem do gabinetu, wślizgnął się tam przez otwarte drzwi i zerknął na kaznodzieję. Wielebny Bell miał zamknięte oczy i przekrzywioną na bok głowę, z nosa kapała mu krew. Oparcie krzesła zabrudzone było krwią i mózgiem. Biała koszula pastora robiła się czerwona, pierś nie unosiła się w oddechu. Hop stał tam przez kilka chwil, minutę albo dłużej, by zobaczyć, czy wielebny się nie poruszy. Zdał sobie sprawę, że nie zdoła mu w żaden sposób pomóc. Gabinet wypełniała ostra woń prochu strzelniczego i Hop bał się, że zaraz zwymiotuje.
Ponieważ był jedynym czarnym, który znalazł się na miejscu zbrodni, uznał, że na pewno o coś go obwinią. Sparaliżowany lękiem, niczego nie dotykał i w końcu udało mu się powoli wycofać z pokoju. Zamknął drzwi i zaczął szlochać. Wielebny Bell był łagodnym człowiekiem, który traktował go z szacunkiem i troszczył się o jego bliskich. Szlachetny, podziwiany przez swoich parafian kapłan, ojciec rodziny. Bez względu na to, jak uraził pana Pete’a Banninga, nie zasłużył na śmierć.
Hop uświadomił sobie, że strzały mógł usłyszeć ktoś jeszcze. Co będzie, jeśli przybiegnie tutaj pani Bell i zobaczy męża martwego, zalanego krwią? Hop długo stał w miejscu, próbując się opanować. Wiedział, że brakuje mu odwagi, by poszukać pani Bell i przekazać jej tę wiadomość. Niech to zrobią biali. W kościele nie było poza nim nikogo i w miarę jak mijały kolejne minuty, zaczynał zdawać sobie sprawę, że wszystko jest w jego rękach. Ale nie na długo. Jeśli ktoś go zobaczy, jak ucieka z kościoła, stanie się bez wątpienia pierwszym podejrzanym. Najspokojniej, jak tylko potrafił, wyszedł z budynku parafii i ruszył tą samą ulicą, którą wcześniej oddalił się pan Banning. Po chwili przyspieszył kroku, obszedł plac i wkrótce zobaczył areszt.
Zastępca szeryfa Roy Lester wysiadał właśnie z policyjnego samochodu.
– Dzień dobry, Hop – powiedział i nagle zauważył, że sprzątacz ma zaczerwienione oczy i łzy na policzkach.
– Wielebny Bell nie żyje – wyjąkał Hop. – Został zastrzelony.
* * *
Lester, z siedzącym obok niego i wciąż ocierającym łzy Hopem, popędził cichymi uliczkami Clanton i już kilka minut później wjechał na żwirowany parking przed parafią, wzbijając tuman kurzu. Obaj zobaczyli, jak otwierają się nagle frontowe drzwi budynku i z krzykiem wybiega przez nie Jackie Bell. Ręce i sukienkę, a nawet twarz miała poplamione krwią. Wyła i zawodziła, nie wydając żadnego artykułowanego dźwięku – po prostu krzyczała przeraźliwie, z twarzą wykrzywioną w grymasie przerażenia. Lester złapał ją i próbował uspokoić, lecz udało jej się wyrwać.
– On nie żyje! – zawołała. – Nie żyje! Ktoś zabił mojego męża!
Lester złapał ją ponownie, nie chcąc, by wróciła do gabinetu Bella. Hop patrzył na to wszystko i nie miał pojęcia, co robić. Wciąż obawiał się, że ktoś może go obarczyć winą, i wolał się za bardzo nie angażować.
Mieszkająca po drugiej stronie ulicy pani Vanlandingham usłyszała krzyki i przybiegła, z kuchenną ściereczką w ręce. W tej samej chwili na parking przed parafią wjechał szeryf, Nix Gridley, i wysiadł z samochodu.
– On nie żyje, Nix! – zawołała na jego widok Jackie. – Dexter nie żyje! Ktoś go zastrzelił! O mój Boże! Pomocy!
Nix, Lester oraz pani Vanlandingham przeszli z nią przez ulicę i wspięli się na werandę, gdzie Jackie opadła na wiklinowy fotel bujany. Pani Vanlandingham próbowała wytrzeć jej twarz i ręce, ale Jackie ją odsunęła. Schowała twarz w dłoniach i jęcząc głośno, zachłystywała się szlochem.
– Zostań z nią – polecił Nix Lesterowi i wrócił na drugą stronę ulicy, gdzie czekał już na niego zastępca Red Arnett.
Weszli razem do budynku parafii i zajrzeli do gabinetu. Wielebny Bell leżał na podłodze obok krzesła. Nix przykucnął i ostrożnie ujął jego prawą rękę.
– Nie ma tętna – oświadczył po kilku sekundach.
– Trudno się dziwić – mruknął Red. – Nie potrzebujemy chyba ambulansu.
– Raczej nie. Zadzwoń do domu pogrzebowego.
– Zastrzelił go Mista Pete Banning – oznajmił Hop, który wszedł za nimi do gabinetu. – Słyszałem, jak to zrobił. Widziałem broń.
Nick wyprostował się i zmierzył go surowym spojrzeniem.
– Pete Banning?
– Tak, on. Stałem wtedy w korytarzu. Wycelował we mnie z rewolweru, a potem kazał mi iść i pana znaleźć.
– Co jeszcze powiedział?
– Że dobry ze mnie człowiek. To wszystko. A potem wyszedł.
Nix skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na Reda. Ten pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Pete Banning? – wymamrotał.
Obaj spojrzeli na Hopa, jakby nie bardzo mu wierzyli.
– To prawda – powiedział sprzątacz. – Widziałem go na własne oczy. I ten jego rewolwer z długą lufą. Celował dokładnie tutaj. – Dotknął palcem czoła. – Myślałem, że mnie też zabije.
Nix zsunął kapelusz na tył głowy i potarł twarz. Kiedy zerknął na podłogę, zauważył, że kałuża krwi się rozszerza, odpływając coraz dalej od ciała. Spojrzał na zamknięte oczy Dextera i po raz pierwszy, choć z pewnością nie ostatni, zadał sobie w duchu pytanie, co sprowokowało tę zbrodnię.
– Rozumiem, że mamy już sprawcę – odezwał się Red.
– Na to wygląda – potwierdził Nix. – Ale zróbmy kilka zdjęć i poszukajmy łusek.
– Co z rodziną? – zapytał Red.
– Też o tym pomyślałem. Przyprowadź panią Bell z powrotem na plebanię i poproś jakieś panie, żeby z nią posiedziały. Ja pojadę do szkoły i porozmawiam z dyrektorem. Mają trójkę dzieci, prawda?
– Chyba tak.
– Zgadza się – powiedział Hop. – Dwie dziewczynki i chłopca.
Nix spojrzał na niego.
– Ani słowa o tym, co się tu stało, Hop, rozumiesz? Mówię serio. Nikomu ani słowa. Jeśli puścisz parę z gęby, przysięgam, że cię zamknę.
– Nie, jasna sprawa, panie szeryfie. Nikomu nic nie powiem.
Wyszli z gabinetu pastora i zamknęli za sobą drzwi. Po drugiej stronie ulicy, wokół werandy Vanlandinghamów, gromadziło się coraz więcej ludzi.