Kim. Редьярд КиплингЧитать онлайн книгу.
mnie oni wszyscy jednacy – ozwała się dziewka z Amritzaru.
– O, temu wierzymy! – parsknęła złośliwie wieśniaczka.
– Nie… ale ci, którzy z bronią w ręku służą rządowi, stanowią, bądź co bądź, jedno bractwo. Jest jedno braterstwo broni, ale poza tym… – rozejrzała się trwożnie dokoła – związek Pulion… pułk… hę?
– Brat mój służy w pułku Jatów – rzekł wieśniak. – Dograsy to dobrzy ludzie.
– Tego przynajmniej zdania są twoi sikhowie – rzekł żołnierz, spojrzawszy z ukosa na spokojnego starca w kącie. – Twoi sikhowie tak myśleli, gdy dwie nasze kompanie nie dalej jak trzy miesiące temu przybyły im z pomocą pod Pirzai Kotal przeciwko ośmiu chorągwiom afrydyjskim, stojącym na szczytach gór.
Jął opowiadać dzieje bojów pogranicznych, w których dograńskie kompanie sikhów loodhiańskich dzielnie się spisały. Dziewka z Amritzaru uśmiechnęła się, gdyż wiedziała, że opowieść miała na celu zdobycie uznania z jej strony.
– Niestety! – ozwała się na koniec kmiotka. – Więc ich wioski zgorzały, a małe dzieci zostały bez dachu?
– Oni oszelmowali37 naszych poległych. Przypłacili to porządnie, bo my, sikhowie, daliśmy im tęgą nauczkę. Tak to było! Czy to już Amritzar?
– Tak, i tu przecinają bilety – rzekł bankier, obmacując kaletkę u pasa.
Światło lamp już pobladło w rannym brzasku, gdy konduktor mieszanej rasy zaczął obchodzić wagon. Oglądanie biletów jest pracą nader żmudną na Wschodzie, gdzie ludzie ukrywają je po najosobliwszych schowkach. Gdy Kim pokazał swój bilet, kazano mu wyjść z wagonu.
– Ależ jadę do Umballi – sprzeciwił się. – Jadę z tym świętym człowiekiem.
– Nie pojedziesz ani do diabła zielonego, póki tu jestem. Bilet jest tylko do Amritzar. Fora ze dwora!
Kim zalał się łez strugą, upierając się, że lama jest jego ojcem i matką, on zaś sam jest podporą jego lat zgrzybiałych, przeto staruszek zginie bez jego opieki. Cały wagon jął błagać konduktora o litość (bankier był tu szczególnie wymowny) – lecz nieubłagany kolejarz wywlókł Kima na peron. Lama zmrużył oczy, niedowidząc, i nie mógł pojąć, co się stało; Kim podniósł głos i zaczął beczeć, nie odchodząc spod okna wagonu.
– Jestem bardzo biedny. Ojciec mi umarł, matuś pomarła. O litościwi ludkowie, jeżeli tutaj pozostanę, któż zaopiekuje się tym starowiną?
– Co… to ma znaczyć? – powtarzał lama. – On musi jechać do Benares. On musi jechać ze mną. To mój chela. Jeżeli trzeba zapłacić…
– Bądźcie cicho! – szepnął Kim. – Czy jesteśmy radżami, by wyrzucać pieniądze, gdy świat tak jest miłosierny?
Dziewka z Amritzaru wysiadała właśnie z tobołkami; na nią to Kim zwrócił baczną uwagę. Wiedział, że damy i tej profesji bywają hojne.
– Bilet… maleńki tikkut38 do Umballi… O kruszycielko serc! – (ona zaśmiała się). – Nie maszże litości?
– Czy święty człowiek przybywa z północy?
– Z bardzo, bardzo dalekiej północy – krzyknął Kim – aż z gór!
– Tam na północy jest śnieg pośród sosen… śnieg jest wśród gór. Moja matka była z Kulu. Naści, kup sobie bilet. Poproś go o błogosławieństwo.
– Dziesięć tysięcy błogosławieństw! – darł się Kim piskliwie. – O Najświętszy, oto kobieta obdarzyła nas litościwie tak, iż mogę jechać z tobą… kobieta o złotym sercu… Lecę po tikkut.
Dziewka podniosła oczy na lamę, który bezwiednie wyszedł za Kimem na peron. Ów pochylił głowę, by jej nie widzieć, i wymamrotał coś po tybetańsku, gdy minęła go wraz z tłumem.
– Lekko przyszła… lekko odeszła! – rzekła złośliwie wieśniaczka.
– Zdobyła sobie zasługę – odparł lama. – Pewno to była mniszka.
– W samym tylko Amritzar jest dziesięć tysięcy takich mniszek. Wracaj, dziadku, albo cię pociąg odjedzie39! – krzyczał bankier.
– Nie tylko wystarczyło na bilet, ale nawet się okroiło na kęs jadła – odezwał się Kim, dając susa na swoje miejsce. – Wcinaj teraz, Najświętszy. Patrz, już dzień nadchodzi!
Mgły poranne, to złote, to rumiane, szafranowe i różowe, snuły się w dal po płaskich, zielonych równinach. Cały Pendżab, urodzajny i zamożny, rozciągał się w blasku promiennego słońca. Lama wzdrygał się nieco, gdy migać zaczęły słupy telegraficzne.
– Wielka jest szybkość pociągu – rzekł bankier z uśmiechem protekcjonalnym. – Odjechaliśmy dalej od Lahory, niżbyś zdołał przejść w ciągu dwóch dni. Wieczorem przyjedziemy do Umballi.
– A i stamtąd jeszcze daleko do Benares – rzekł lama posępnie, mrucząc coś nad ciastkami, które podał mu Kim. Wszyscy rozwinęli węzełki i wzięli się do śniadania, po czym bankier, wieśniak i żołnierz nabili sobie lulki i napełnili cały przedział duszącym, gorzkim dymem, spluwając, kaszląc i gawędząc. Sikh i wieśniaczka żuli pan (mieszanina liści i orzeszków betelu); lama zażywał tabakę i liczył różaniec, natomiast Kim, skuliwszy nogi pod siebie, uśmiechał się, myśląc z rozkoszą o nasyceniu żołądka.
– Jakie rzeki macie koło Benares? – zagadnął nagle lama, zwracając się do całego wagonu.
– Jest Ganges – odparł bankier, gdy ustał pokątny śmiech.
– A jakie jeszcze inne?
– Jakaż inna, jeżeli nie Ganges?
– Nie… bo ja myślałem o pewnej rzece uzdrawiającej.
– To właśnie Ganges. Kto się w nim wykąpie, staje się czysty i idzie do bogów. Trzykrotnie odbywałem pielgrzymkę nad Ganges! – rozejrzał się dumnie wokoło.
– Było ci to potrzebne! – ozwał się oschle młody sipaj, a śmiech pasażerów spadł tym razem na bankiera.
– Czysty… by powrócić znów do bogów… – mamrotał lama. – I na nowo podjąć bieg żywotów… i być wciąż przykutym do Koła… – potrząsnął głową markotnie. – Ale może to pomyłka. Któż więc stworzył Ganges na początku?
– Bogowie. Jakiegoś ty wyznania? – zapytał przerażony bankier.
– Wyznaję Prawo… najwznioślejsze Prawo. A więc to bogowie stworzyli Ganges? Jacyż to byli bogowie?
Wszyscy podróżni spojrzeli nań ze zdumieniem. Było rzeczą niepojętą, jak ktoś mógł nie słyszeć o Gangesie.
– Czym… czymże jest twój bóg? – rzekł na koniec lichwiarz.
– Słuchajcie! – rzekł lama, przekładając różaniec do ręki. – Słuchajcie, bo oto mówię o Nim! O ludu Indii, słuchaj!
Zaczął gwarą urduską opowiadać o władcy Buddzie, lecz poniosły go myśli i z wolna przeszedł w narzecze tybetańskie, przytaczając długie, brzękliwe teksty z książki chińskiej, opisującej życie Buddy. Łagodne, wyrozumiałe pospólstwo patrzyło nań z szacunkiem. Całe Indie pełne są ludzi świętych, bełkocących kazania religijne w obcej mowie, wstrząsanych i trawionych ogniem żarliwości, marzycieli, gadułów, jasnowidzów. Tak było od wieków i będzie do końca.
– Uhm!
37
38
39