Kim. Редьярд КиплингЧитать онлайн книгу.
type="note">49 na granicy ciągiem jest wojna… jak mi wiadomo.
Był to stary, sucherlawy człek, który za dni powstania50 był w służbie rządowej jako oficer w świeżo wystawionym pułku jazdy krajowej. Rząd wynagrodził go pięknym kawałkiem gruntu w wiosce, a chociaż nadmierne wymagania synów (obecnie również siwobrodych oficerów) zubożyły go wielce, był jeszcze człowiekiem możnym i wpływowym. Urzędnicy angielscy – nawet wysłannicy parlamentu – zbaczali z głównego gościńca, by go odwiedzić; w takich okolicznościach ubierał się w dawny mundur i stawał wyprostowany jak stempel karabina.
– Ale to będzie wielka wojna… wojna ośmiu tysięcy ludzi! – rozbrzmiał wśród szybko gromadzącej się gawiedzi przeraźliwy głos Kima. który aż jego samego przejął zdumieniem.
– Czerwone kurty (Anglicy), czy nasze własne pułki? – pochwycił starzec, jak gdyby pytał równego sobie. Ton jego zapytania wzbudził w obecnych szacunek dla Kima.
– Czerwone kurtki – palnął Kim na chybił trafił – czerwone kurty i armaty…
– Ależ… ależ astrolog nie mówił o tym ani słowa – krzyknął lama, charcząc dziwnie przez nos w swym podnieceniu.
– Ale ja wiem o tym! Miałem o tym objawienie, ja, który jestem uczniem tego męża świętego. Wybuchnie wojna… wojna ośmiu tysięcy czerwonych kurt. Ściągną ich z Pindi i Peshawur. To rzecz pewna.
– Chłopak nasłuchał się plotek jarmarcznych – ozwał się kapłan.
– Ależ on był wciąż przy mnie – rzekł lama. – Skąd by on to wiedział? Ja nic nie wiedziałem.
– Będzie z niego sprytny kuglarz, gdy ten stary zemrze! – bąknął kapłan do wójta. – Cóż to za nowy figiel?
– Dowodu!… Daj mi dowód! – huknął naraz stary wojak. – Gdyby się zanosiło na wojnę, synowie moi dawno by mi o tym powiedzieli.
– Gdy wszystko będzie gotowe, twoi synowie na pewno będą o tym zawiadomieni. Ale od twoich synów daleka droga do człowieka, w którego rękach spoczywa wszystko.
Kim zapalił się do gry, bo mu to przypominało przygody na linii kolejowej, przewożącej pocztę, kiedy to dla zdobycia kilku paisów51 udawał, że wie więcej, niż wiedział w istocie. Ale teraz grał o wyższą stawkę – o samo tylko podniecenie i poczucie własnej mocy. Nabrał więc tchu na nowo i mówił dalej:
– Staruszku, ty daj mi dowód. Czy podwładni mogą nakazać wymarsz ośmiu tysięcy czerwonych kubraków… z armatami?
– Nie! – odpowiedział wiarus wciąż takim tonem, jak gdyby Kim był jego rówieśnikiem.
– Czy wiesz, kto to jest taki, co wydaje rozkazy?
– Przecieżem go widział!
– Poznałbyś go znowu?
– Znałem go jeszcze, gdy był porucznikiem w topkhana (artylerii).
– Jest to człek wysoki… wysoki człek o czarnych włosach… a chodzi w ten sposób… – tu Kim przeszedł parę kroków, uwydatniając chód sztywny, jakby drewniany.
– No tak. Ale to mógł zauważyć byle kto.
Tłum przysłuchiwał się z zapartym tchem całej tej rozmowie.
– To prawda – rzekł Kim. – Ale powiem ci jeszcze więcej. Przypatrz no się. Najpierw ten wielki człowiek chodzi w ten sposób… potem myśli w ten sposób… – (tu Kim przesunął palec wskazujący po czole, potem w dół, aż na koniec zatrzymał go w kącie ust) – następnie w ten sposób strzela palcami… potem bierze kapelusz pod lewą pachę…
Kim unaoczniał cały ruch i stanął niby bocian. Stary wiarus warczał coś niezrozumiale z podziwu, a po tłumie przebiegł dreszcz.
– Tak… taak… taak! Ale co on czyni, gdy ma wydać rozkaz?
– Skrobie się w ten sposób po karku… Potem wyrzuca Jeden palec na stół i z lekka fuczy przez nos… Potem odzywa się:
– Zluzować taki a taki pułk! Sprowadzić takie działa!
Stary wiarus stanął na baczność i zasalutował.
– Bo… – tłumaczył Kim na gwarę gminną dobitne zdania posłyszane w szatni domu w Umballi – bo, powiada on… powinniśmy to uczynić już dawno. To nie wojna, to kara. Fff!
– Dosyć. Wierzę ci. Takim go widziałem w ogniu bitwy. Widziałem i słyszałem. To on!
– Nie widziałem ognia bitwy! – tu głos Kima przeszedł w urywkowe ględzenie przydrożnego wróżbity. – Widziałem go w ciemności… Najpierw nadszedł człowiek, mający wyjaśnić położenie… Potem przybyli jeźdźcy… Potem przybył on, stojąc w obręczy świetlnej… Dalej było tak, jak mówiłem. Starcze, czy powiedziałem prawdę?
– To on; to on bez najmniejszej wątpliwości.
Tłum odetchnął przeciągle całą skalą głosów, wlepiając oczy na przemian to w starego wiarusa, wciąż jeszcze stojącego na baczność, to w obdartego Kima. Zmierzch krasił się barwą purpury.
– Czyż nie mówiłem… czyż nie mówiłem, że on nie z tego świata? – zawołał lama chełpliwie. – On jest Przyjacielem całego świata! on jest Przyjacielem gwiazd!
– No, ale co nam do tego! – zawołał jeden z chłopów. – O młodociany wróżbito, jeżeli duch wieszczy zamieszkuje w tobie o każdej porze… to ja mam czerwono nakrapianą krowinę. Ona mogłaby być siostrą twego byka… o ile mi wiadomo…
– Albo o ile mnie to obchodzi! – rzekł Kim. – Moje gwiazdy nie mają nic wspólnego z twoim bydłem.
– Ależ nie… ona jest bardzo chora – wmieszała się jakaś babina. – Mój mąż to istny bawół, inaczej dobierałby lepiej wyrazów. Powiedz mi, czy ona się wyliże?
Gdyby Kim był zwyczajnym chłopcem, przeciągałby jeszcze tę zabawę; lecz jeżeli ktoś od lat trzynastu znał całe miasto Lahorę lub chociażby wszystkich fakirów przy bramie Taksali, to musiał już dobrze znać i naturę ludzką. Z boku nieco kwaśno spozierał nań kapłan – uśmiechając się oschle i jadowicie.
– Cóż? Czy w tej wsi nie ma kapłana? Zdaje mi się, że dopiero co widziałem, i to nie lada, kapłana!
– Tak… ale… – zaczęła kobieta.
– Ale ty i twój mąż przypuszczaliście, że ktoś wyleczy wam krowę za kopę podziękowań. – Strzał był celny, gdyż to stadło słynęło z największego sknerstwa w całej wiosce. – Niedobrze to oszukiwać świątynię. Daj młodego cielaka kapłanowi, a o ile bóstwa twoje nie pałają nieodwołalnym gniewem, to za miesiąc krowa będzie dawała mleko.
– Jesteś mistrzem w żebraniu – markotał niby kot udobruchany kapłan. – Nawet czterdziestoletnie doświadczenie nie mogłoby cię uczynić doskonalszym. Pewno bardzo wzbogaciłeś tego starucha?
– Trochę mąki, trochę masła i garść rzeżuchy – odpowiedział Kim, rumieniąc się z pochwały, lecz mając się jeszcze na ostrożności – czyż można się tym wzbogacić? A jak sam pewno widzisz, on ma fioła w głowie. Ale przynajmniej tyle na tym korzystam, że poznaję drogę.
Wiedział, jak wyglądali fakirowie pod bramą Taksali, gdy gwarzyli ze sobą, i naśladował nawet same wyrażenia ich wyuzdanych uczniów.
– Czyż więc jego poszukiwanie jest prawdą czy też płaszczykiem do pokrycia innych celów? Może to skarby?…
– On jest szalony… bardzo szalony… Nie ma w tym nic więcej…
W
50
51