Kim. Редьярд КиплингЧитать онлайн книгу.
hookah27. Posłyszawszy wołanie, nieznacznie tylko odwrócił głowę, a widząc jeno wysoką, milczącą postać, zachichotał w głębi piersi:
– Allach! Lama! Czerwony lama! Z Lahory daleko do przełęczy górskich. Cóż ty tu porabiasz?
Lama odruchowo podniósł miskę żebracką.
– Klątwa boża na wszystkich niewiernych! – ozwał się Mahbub. – Nie dam nic wszawemu Tybetańczykowi, ale poproś moich Baltisów, tam poza wielbłądami. Oni ocenią twoje błogosławieństwa. Hej, koniuchy! Jest tu wasz krajan! Dowiedzcie się, czy nie głodny!
Wygolony, przygarbiony Baltis, który przybył z końmi, a był niejako niższego stopnia buddystą, jął nadskakiwać duchownemu i grubymi krtaniowymi dźwiękami zaprosił świątobliwego do ogniska koniuchów.
– Idź! – rzekł Kim, trącając go z lekka; lama oddalił się, pozostawiając Kima u węgła podcieni.
– Wynocha! – ozwał się Ali Mahbub, zabierając się znów do hookah. – Idźże na cztery wiatry, mały Hindusie! Przekleństwo boże na wszystkich niewiernych! O jałmużnę proś tych z mojej drużyny, którzy wyznają twoją wiarę!
– Maharadżo! – zaskomlał Kim, używając hinduskiego sposobu tytułowania i wielce ubawiony tą sytuacją – ojciec mi umarł… matka mi umarła… w żołądku mam pustkę…
– Proś moich ludzi, którzy pilnują tabunu, powiedziałem ci już! Wśród mojej czeladzi musi być kilku Hindusów.
– Ach, Mahbubie Ali, czyż ja jestem Hindusem? – rzekł Kim po angielsku.
Koniarz nie okazał po sobie zdziwienia, lecz spojrzał spod krzaczastych brwi.
– Mały Przyjacielu całego świata – przemówił – co to ma znaczyć?
– Nic. Jestem obecnie żakiem tego świętego człowieka i razem udajemy się w pielgrzymkę… do Benares, jak powiada. On ma ćwieka w głowie, a mnie już się znudziło w mieście Lahorze. Pragnę innej wody i innego powietrza.
– Lecz dla kogo pracujesz? Po coś przybył do mnie? – w głosie jego opryskliwym można było wyczuć podejrzenie.
– A do kogóż miałem przyjść? Nie mam pieniędzy. Niedobrze to podróżować bez grosza przy duszy. Ty sprzedasz oficerom wiele koni. Cacane konisie udało ci się nabyć!… jużem się im przyjrzał. Daj mi rupię, Mahbubie Ali, a gdy dochrapię się majątku, wystawię ci rewers i zapłacę.
– Hm! – rzekł Mahbub Ali, wpadłszy na nową myśl. – Nigdy mnie dotąd nie okłamałeś. Zawołaj tego lamę… i ukryj się w ciemności.
– O, nasze opowiadania będą zupełnie zgodne! – rzekł Kim, śmiejąc się.
– Idziemy do Benares – mówił lama, skoro zrozumiał treść pytań Mahbuba Alego. – Chłopiec i ja. Ja chcę szukać jednej rzeki…
– Niechta… ale chłopiec?
– Jest moim uczniem. Był mi, jak sądzę, zesłany z niebios, by zaprowadzić mnie do tej rzeki. Siedziałem pod armatą, gdy on nagle się zjawił. Oto, co zdarzyło się szczęśliwcowi, któremu dano mieć przewodnika. Ale przypominam sobie… on mówił, że jest z tego świata… jest Hindusem…
– A jak się nazywa?
– Nie pytałem go o to. Czy nie jest moim uczniem?
– A jego kraj… rasa… gmina? Muzułmanin, Hindus, sikh czy jain? Z niższej czy wyższej kasty?
– Na cóż go miałem o to pytać? Na Środkowej Drodze nie ma ani wysokich, ani niskich. Jeżeli on jest mym chela, to czyż ktoś zechce… zdoła… potrafi mi go odebrać?… Zważ, że bez niego nie odnajdę mej rzeki! – pokiwał uroczyście głową.
– Nikt ci go nie zabierze. Idź, siądź sobie pomiędzy moimi Baltisami – rzekł Mahbub Ali, a lama oddalił się uspokojony obietnicą.
– Czyż on nie jest zbzikowany całkowicie? – rzekł Kim, wysuwając się znów ku światłu – Czemuż bym miał cię okłamywać, Hadżi?
Mahbub pykał hookah, milcząc; nagle ozwał się niemal szeptem:
– Umballa jest na drodze do Benares…. o ile rzeczywiście obaj tam idziecie…
– Pff! Pff! Mówię ci, że on nie umie kłamać… jak to my obaj umiemy.
– I jeżeli zajdziesz z mym zleceniem do samej Umballi, to dam ci pieniądze. Chodzi tu o konia… białego ogiera, którego sprzedałem jednemu oficerowi, ostatnim razem, gdy wracałem z przesmyków górskich. Lecz wtedy… stań bliżej i podnieś ręce, jakbyś żebrał… rodowód siwego ogiera nie został jeszcze całkowicie stwierdzony i ów oficer, który jest w Umballi, prosił mnie o wyjaśnienia – (tu Mahbub opisał konia i wygląd oficera). – Więc zlecenie, które ci daję do tego oficera, brzmi jak następuje: „Rodowód siwego ogiera jest całkowicie ustalony”. Tym sposobem on pozna, że przychodzisz ode mnie. On wtedy zapyta: „jaki masz dowód?” a ty odpowiesz: „Mahbub Ali dał mi dowód”.
– I to wszystko dla białego ogiera! – ozwał się Kim, parskając śmiechem, a oczy mu się zaświeciły.
– Ten rodowód dam ci zaraz… moim sposobem… a przy tym kilka przykrych słów.
Jakiś cień przemknął się za Kimem i za żującym wielbłądem… Mahbub Ali podniósł głos:
– Na Allacha! Czy jesteś jedynym żebrakiem w mieście? Matka ci umarła, ojciec umarł… tak to bywa u nich wszystkich! Dobrze, dobrze… – odwrócił się, jakby szukał czegoś na podłodze za sobą, i cisnął chłopcu pulchną i tłustą grzankę mahometańską. – Idź i prześpij się wraz z lamą pomiędzy koniuchami. Jutro dam ci jakieś zajęcie.
Kim wymknął się, a zatopiwszy zęby w grzance znalazł w niej, jak się spodziewał, mały zwitek welinowego papieru zawinięty w ceratę oraz trzy srebrne rupie… niebywała hojność! Uśmiechnął się i włożył pieniądze wraz z papierem do skórzanej sakiewki z amuletami. Lama, wspaniale nakarmiony przez Baltisów Mahbuba Alego, spał już w kącie stajni. Kim położył się obok niego i wybuchnął śmiechem. Wiedział, że wyświadczył jakąś przysługę Mahbubowi Ali, i ani na chwilę nie wierzył bujdzie o rodowodzie ogiera.
Atoli Kim nie podejrzewał wcale, że Mahbub Ali, znany jako jeden z najlepszych koniarzy w Pendżabie, bogaty i przedsiębiorczy kupiec, którego karawany docierały aż hen poza tamtą połać świata, był zarejestrowany w jednej z tajnych ksiąg Indyjskiego Oddziału Topograficznego jako C-25 I. B. Dwa lub trzy razy do roku C-25 przysłał tam krótką opowieść, napisaną niewytwornie, ale bardzo zajmującą i zazwyczaj (potwierdzały to raporty R-17 i M-4) najzupełniej prawdziwą. Była w niej mowa o najrozmaitszych odległych księstewkach górskich, o podróżnikach narodowości innej niżeli angielska, o handlu bronią… słowem była to drobna cząstka owej nieprzebranej ilości „otrzymanych wiadomości”, na jakich opiera się rząd indyjski. Lecz niedawno pięciu sprzymierzonych królów, którzy nie mieli powodu do zawierania przymierza, dostało wiadomość od pewnego życzliwego im mocarstwa północnego, że z ich obszarów przedostają się wieści do Indii angielskich. Przeto pierwsi ministrowie owych królów, poważnie zaniepokojeni, postanowili zaradzić temu iście wschodnim sposobem. Mieli w podejrzeniu, pomiędzy wielu innymi, gburowatego, rudobrodego koniarza, którego karawany brnęły przez ich warownie, zapadając się po brzuchy w śniegu; w każdym razie w tym właśnie czasie urządzono dwukrotnie zasadzkę na karawanę i ostrzeliwano ją, a ludzie Mahbuba donosili o trzech nieznanych opryszkach, którzy, kto wie, czy nie byli najęci do tej sprawki. Dlatego Mahbub nie popasał28 w parszywym mieście Peshawur i nie zatrzymując się poszedł na przełaj do Lahory, gdzie, znając
27
28