Jaszczur. Оноре де БальзакЧитать онлайн книгу.
krajobrazy Poussina skopiowane w Sevres. Całe państwo niemieckiego książątka nie opłaciłoby tego bezczelnego zbytku. Profuzja srebra, perłowej masy, złota, kryształów, zjawiła się na nowo w innej formie; ale szkliste oczy i gadatliwa gorączka pijaństwa zaledwie pozwoliły biesiadnikom powziąć mgliste pojęcie o tej poezji godnej wschodniej bajki. Wina podane na deser przyniosły swój zapach i swój płomień; oszałamiające trunki, upajające opary, które pogrążają myśl w jakimś mirażu i których potężne więzy pętają nogi, obezwładniają ręce. Cursy pochwycił róg i zaczął trąbić pobudkę. Był to niby sygnał dany przez diabła. Oszalałe zebranie zaczęło wyć, gwizdać, śpiewać, szemrać, krzyczeć, ryczeć. Pocieszne było widzieć, jak ludzie z natury weseli stali się posępni niby koniec tragedii Crebillona lub rozmarzeni jak marynarz w powozie. Inteligentni ludzie rozpowiadali swoje tajemnice ciekawym, którzy nie słuchali. Melancholicy uśmiechali się jak tancerki kończące swoje piruety. Klaudiusz Vignon kołysał się jak niedźwiedź w klatce. Serdeczni przyjaciele bili się. Podobieństwa do zwierząt wypisane na twarzach ludzkich, a tak ciekawie wykazane przez fizjologów, ujawniały się mglisto w gestach, w ruchach. Była tam gotowa książka dla jakiegoś Bichata, który by się tu znalazł trzeźwo i przytomnie. Gospodarz domu, czując się pijany, nie miał odwagi wstać, przychwalał jedynie szaleństwu swych gości martwym grymasem, starając się zachować przyzwoitą i gościnną minę. Szeroka jego twarz, w tej chwili czerwono-sina, prawie fioletowa, straszna, brała udział w powszechnym ruchu za pomocą wysiłków podobnych do kołysania się okrętu lub trzęsienia breku.
– Czy pan ich zamordował? – spytał Emil.
– Mówią, że kara śmierci ma być zniesiona na intencję rewolucji lipcowej – odparł Taillefer, podnosząc brwi z miną pełną wraz sprytu i głupoty.
– Ale czy pan ich nie widzi kiedy we śnie? – nalegał Rafael.
– Już jest przedawnienie! – rzekł morderca spęczniały złotem.
– I na jego grobie – wykrzyknął Emil sardonicznie – przedsiębiorca pogrzebowy wyryje: Przechodniu, użycz łzy jego pamięci!… Och! – dodał – dałbym chętnie pięć franków matematykowi, który by mi algebraicznie dowiódł istnienia piekła.
Rzucił pieniądz w powietrze, wołając:
– Bóg albo nic! Orzeł czy reszka!
– Nie zaglądaj – rzekł Rafael, chwytając pieniądz – kto wie? Przypadek jest tak figlarny!
– Niestety – podjął Emil z żałośnie błazeńską miną – nie widzę, gdzie postawić nogę pomiędzy geometrią niedowiarka a Pater noster papieża. Ba! Pijmy. Pij! taka jest, o ile mi się zdaje, wyrocznia boskiej flaszy i służy za konkluzję Pantagruelowi.
– Pater noster – rzekł Rafael – dało nam naszą sztukę, nasze pomniki, może naszą naukę i – większe jeszcze dobrodziejstwo! – naszą nowoczesną formę rządu, w której wielka i twórcza społeczność znajduje cudowne przedstawicielstwo w pięciuset inteligencjach, gdzie przeciwstawiające się sobie siły zobojętniają się wzajem, zostawiając całą władzę cywilizacji, gigantycznej królowej zastępującej króla, ową dawną i straszliwą postać, rodzaj sztucznego Losu stworzonego przez człowieka między niebem a nim. W obliczu tylu spełnionych dzieł ateizm robi wrażenie bezpłodnego szkieletu.
– Myślę o potokach krwi wylanych przez katolicyzm – rzekł chłodno Emil. – Wziął nasze żyły i nasze serca, aby zrobić parodię potopu. Ale mniejsza! Wszelki człowiek, który myśli, powinien kroczyć pod sztandarami Chrystusa. On jeden uświęcił tryumf ducha nad materią, on jeden objawił nam poetycko ów pośredni świat dzielący nas od Boga.
– Ty wierzysz? – podjął Rafael, spoglądając nań z nieokreślonym uśmiechem pijaństwa. – A więc, aby się nie złapać, wznieśmy toast: Diis ignotis!
I wypróżnili swoje kielichy wiedzy, kwasu węglowego, aromatu, poezji i niedowiarstwa.
– Jeżeli panowie zechcą przejść do salonu, kawa już jest podana – rzekł marszałek dworu.
W tej chwili prawie wszyscy biesiadnicy tonęli w owej rozkosznej otchłani, gdzie światła ducha gasną, gdzie ciało uwolnione od swego tyrana oddaje się oszalałym rozkoszom swobody. Jedni, doszedłszy szczytu pijaństwa, siedzieli posępni, starając się z wysiłkiem chwycić myśl, która by im potwierdziła ich własne istnienie; drudzy, pogrążeni w martwocie zrodzonej z ciężkiego trawienia, byli zaprzeczeniem wszelkiego ruchu. Najwytrwalsi gębacze bełkotali jeszcze mętne słowa, których sens umykał się im samym. Jakieś refreny rozlegały się niby dźwięk automatu zniewolonego wyładować swoje sztuczne i bezduszne życie. Cisza i hałas sparzyły się dziwacznie. Mimo to, słysząc dźwięczny głos lokaja, który w zastępstwie pana obwieszczał im nowe rozkosze, biesiadnicy wstali, porwani, podtrzymywani lub niesieni jedni przez drugich. Całe zebranie zatrzymało się przez chwilę nieruchome i oczarowane na progu. Wszystkie przepychy uczty zbladły wobec drażniącego widoku, jaki amfitrion zgotował najrozkoszliwszemu z ich zmysłów. Pod jarzącymi świecami złotego żyrandola, dokoła stołu wykładanego emalią grupa kobiet ukazała się nagle oczom osłupiałych biesiadników, których oczy zapłonęły na kształt diamentów. Bogate były stroje, ale jeszcze bogatsze były te olśniewające piękności, wobec których znikały wszystkie cuda tego pałacu. Namiętne oczy tych dziewczyn uroczych jak czarodziejki były jeszcze żywsze niż potoki światła ślizgające się po atłasowych firankach, białych marmurach i delikatnych brązowych rzeźbach. Serce zaczynało płonąć na widok kontrastu ich falujących włosów oraz ich póz, tak różnych powabem i charakterem. Był to niby klomb kwiatów przeplatanych rubinami, szafirami i koralami; smuga czarnych przepasek na śnieżnych szyjach, lekkie szarfy bujające niby płomienie latarni, pyszne turbany, skromnie wyzywające tuniki. Seraj ten stręczył pokusę wszystkim oczom, rozkosz wszelkiemu zachceniu. Tu tancerka w czarującej pozie zdawała się naga pod płynnymi fałdami kaszmiru. Tam przejrzysta gaza, tu mieniący się jedwab, kryły lub odsłaniały tajemne powaby. Małe wąskie stópki mówiły o miłości, świeże i czerwone usta milczały. Wątłe i skromne młode dziewczyny, rzekome dziewice, których ładne uczesanie oddychało klasztorną niewinnością, ukazywały się niby zjawy, które może rozwiać lada podmuch. Następnie arystokratyczne piękności o dumnym spojrzeniu, ale omdlewające, wątłe, smukłe, pochylały głowy jak gdyby miały jeszcze na sprzedaż królewskie poparcie. Angielka, biała i czysta eteryczna postać, spłynęła z chmur Osjana, podobna do anioła melancholii, do wyrzutu uchodzącego przed zbrodnią. Paryżanka, której cała piękność leży w nieuchwytnym wdzięku, dumna ze swego stroju i dowcipu, zbrojna swą wszechpotężną słabością, giętka i twarda, syrena bez serca i zmysłów, ale umiejąca sztucznie stworzyć skarby namiętności i podrabiać akcenty serca, również znalazła się w tym niebezpiecznym zebraniu, gdzie lśniły jeszcze i Włoszki – spokojne na pozór i zachowujące czyste sumienie w swoim szczęściu – wspaniałe Normandki o pysznych kształtach, południowe kobiety o czarnych włosach, o ślicznie wyciętych oczach. Rzekłbyś, piękności Wersalu zwołane przez Lebela, od rana zastawiające wszystkie swoje sidła, przybywszy niby gromada wschodnich niewolnic zbudzonych głosem kupca, aby ruszyć o świcie. Stały zmieszane, zawstydzone, cisnąc się koło stołu niby pszczoły brzęczące w ulu. To lękliwe zakłopotanie, mające wraz coś z wyrzutu i zalotności, było albo jakąś wyrachowaną pokusą albo mimowolnym wstydem. Może jakieś uczucie, którego kobieta nie wyzbywa się nigdy w zupełności, nakazywało im otulić się w płaszcz cnoty, aby dać więcej wdzięku i smaku hojności występku. Toteż zamach uknuty przez starego Taillefera wydawał się chybiony. Tych ludzi bez skrupułów podbił w pierwszej chwili majestat potęgi, jaka stroi kobietę. Szmer podziwu rozległ się niby najsłodsza muzyka. Miłość nie dotrzymywała kroku w podróży pijaństwu; w miejsce huraganu namiętności biesiadnicy, zaskoczeni w słabej chwili, poddali się upojeniom rozkosznej ekstazy. Na głos poezji, która zawsze ma nad nimi władzę, artyści poczęli z zachwytem rozbierać