Stara baśń, tom pierwszy. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
dobyli potem z sakiew suszone mięso i placki, które starszy na ziemi rozłożył. Poszedł się wprzód obmyć w wodzie i dłonią jej do ust zaczerpnąć. Gerda za jego przykładem zwlókł się też do wody… Siedli jeść w milczeniu… Konie na chudej trawie leniwie się pasły…
Z lasu wyleciała sroka… uwiesiła się na suchej gałęzi nad głową starego, pochyliła ku niemu i krzyczała… Zdawała się zagniewana, trzepała skrzydłami, podlatywała coraz bliżej… wołała coś, jakby na gwałt zbierając drugie… Nadciągnęła w pomoc wtóra30 i trzecia… i wrzaskliwie to podlatywały, to przysiadały się przy nich… Stary, który się chciał zdrzemnąć, zniecierpliwiony, łuk napiął i strzelił. Nie ranił żadnej, zerwały się z krzykiem… zawirowały w powietrzu i wróciły krakać nad nimi… Gerda z głową zwieszoną, na rękach wsparty, nad końmi czuwał. Las milczał – niebo było czyste – owad tylko, wywołany słońcem do życia, brzęczał, gromadami unosząc się w powietrzu.
Po krótkim spoczynku na konie siedli znowu… Stary się do chłopca zwrócił.
– O strzałach, o krwi, o niczym ani słowa tam… Najlepiej byś nie mówił nic i niemego udawał… Niemcami oni nas tam zowią – choć my ich język rozumiemy… Słuchaj, co gadać będą, zda się to zawsze – ale udawaj, że ci ta mowa obca… Tak lepiej – milczeć.
Spojrzał nań czekając, by mu Gerda oczyma odpowiedział. Jechali dalej a dalej. Słońce już się z wolna spuszczać zaczynało ku zachodowi. Brzeg rzeki wyniosły coraz się zniżał, wilgotniejsze otaczało ich powietrze – cień zalegał boru ściany – gdy w dali, nad zaroślami, pokazał się słup dymu siny…
Stary zobaczywszy go drgnął z radości czy niepokoju – chłopak też weń oczy wlepił i zwolnili koniom biegu.
Dokoła się las rozlegał31 stary, wysoki, gęsty, a łąka nad rzeką zwężała, płynącą ścieśnionym korytem. – W prawo otwarła się łąka, dokoła zasiekami drzew zrąbanych otoczona… Poza nią z szałasów jakichś, chałup z drzewa i chrustu, opasanych tynami32 wysokimi – dobywał się ów słup siny… Zbliżając się ku budom, coraz je lepiej rozeznać można było.
U brzegu, podniesionego trochę, rzeki stały w prostokąt szczelnie zewsząd zamknięte. Od łąki odgradzały je kłody drzew i tyny, pokopane doły i powbijane pale. Na jednym z nich tkwiła zawieszona biała, od deszczów33 wypłukana, od słońca zwapniała czaszka końska.
Dachy pokryte były kawałami dartymi drzewa, wiszarem34 i gałęźmi – ściany w słupy z chrustu plecione. W pośrodku tylko z kłód ogromnych w zrąb35 zbudowana wznosiła się chałupa-dwór, do której szopy wkoło przytykały, z nią razem obejście tworząc, w środku którego małe znajdowało się podwórze.
Dojeżdżając, rudy podróżny zwolnił koniowi biegu – oczyma szukając, czy kogo nie zobaczy. Nie widać było żywej duszy. Wahał się jeszcze, jak dać znać o sobie, gdy u brzegu rzeki, na ogromnym, zbłąkanym tu od wieków kamieniu, ujrzał siedzącego starca, który niepostrzeżony od dawna go śledził oczyma.
Ubrany był cały w bieli, nic nie mając na sobie oprócz odzieży z płótna grubego. Nogi miał bose, głowę siwą nieokrytą. Ogromna, długa do pasa broda piersi mu osłaniała. Biały wysoki kij trzymał w ręku. Koszulę na wierzch włożoną i do kolan spadającą obejmował pas czerwony. Żadnej zresztą nie miał ani ozdoby, ni broni. U nóg jego dwa psy leżały do wilków podobne – zaczajone, przypadłe do ziemi, oczyma krwawymi wiodące za podróżnymi… Drgały leżąc… i czekając, kiedy się rzucą.
Twarz starca spokojna była i poważna, ogorzała, ze skórą jakby spękaną, tak ją fałdy i marszczki pokryły całą siecią gęstą. Nad oczyma siwymi dwa krzaki bujnych brwi sterczały najeżone. Suchą szyję, którą obnażoną widać było spod koszuli, jak twarz pokrajaną, brunatną – niby węże sine oplatały żyły pod skórą nabrzmiałe.
W chwili gdy podróżny starca zobaczył, ten właśnie na psy zawołał groźno, ręką im wskazując w tył, za siebie, a kij podnosząc do góry. Podróżni stanęli… rozglądając się ciekawie.
– Pokłon wam, stary Wiszu… – rzekł z konia nie zsiadając podróżny, uchyliwszy tylko głowę. – Pokłon wam. Każcie waszym psom do zagrody, bo by nas porozdzierały, a my starzy znajomi i dobrzy przyjaciele, choć nie swoi – a nie wrogi.
Słowa te powoli wyrzekł starszy łamaną mową Serbów nadłabańskich – usiłując przybrać postawę i twarz uprzejmą.
Stary patrzał, nic jeszcze nie odpowiadając. Na psy naprzód zakrzyczał groźno, aby szły precz, ukazując im zagrodę, bo warczały i zęby szczerzyły patrząc na przybyszów i coraz to się ku nim targały. Nie chciały odchodzić. – Gospodarz huknął w dłoń… Na głos ten zza tynu ukazała się ostrzyżona głowa parobczaka, który rozkaz zrozumiawszy psy zawołał, wpędził do obejścia i zamknął za nimi wrota… Słychać je było szczekające i wyjące w szopie.
– Zdrów bywaj, Hengo. Cóżeście to znowu tak daleko w nasze lasy zawędrowali? – rzekł gospodarz.
Rudy powoli z konia zlazłszy i dawszy go chłopcu, który na swoim pozostał – zbliżał się z wolna do starego.
– Ha! po świecie się tak człek włóczy, ciekaw zobaczyć, jak tam gdzie ludzie żyją – począł mówić – przy tym też jakaś zamiana zrobi się może. Lepiej w spokoju mieniać36 czego u jednych zbytek, a drugim brak, niżeli napadać zbrojnie, a z życiem razem wydzierać. Ja – wy wiecie – człowiek spokojny, zaopatruję komu czego trzeba… aby żyć…
Stary się czegoś zadumał.
– Nie bardzo u nas mieniać jest na co… Skór i futer dosyć pewnie u siebie macie, bursztynu u nas niewiele. Myśmy też nie zwykli bardzo do rzeczy, które wozicie, swoim się radzi obchodzić… Igła z ości tak szyje jak żelazna.
Popatrzał stary na ziemię i znowu się w sobie zadumał.
– Zda się to przecie, co ja wożę – mówił powoli Hengo. – A skąd byście wzięli wszystko, co się z kruszcu robi, gdybyśmy wam tego nie dostawili… Do Winedy37 daleko…
– Albo to kości, rogu i kamienia nie dosyć – rzekł stary Wisz wzdychając. – Był czas, że się ludzie tym obchodzili i dobrze im z tym było… Jakeście wy a drudzy wędrowni podwozić zaczęli swoje błyskotki, niewiasty nam popsuliście, chce im się ziarnek świecących na szyję i iglic gładkich, i guzów, i wszystkich tych zabawek… bez których teraz żadna nie stąpi. Nic by to nie było – ciągnął dalej, patrząc więcej w ziemię niż na przybyłego kupca – ale wy… wy dróg się do nas uczycie, tajemnice nasze wywozicie stąd… i tak samo przyjść może napaść, jak przyszły świecidła.
Hengo po kryjomu błyskiem oczu bystrym zmierzył starego Wisza i rozśmiał się.
– Próżna to obawa – rzekł. – Nikt o napaściach nie myśli… Ja nie jeżdżę cudzego podpatrywać, ale swoje mieniać. Wy mnie przecie znacie, nie pierwszy raz jestem u starego Wisza… Ja przyjaciel wasz… Żonę miałem z waszej krwi, serbską córkę… a z niej oto tego chłopca, który choć języka waszego nie umie – przecie w nim trocha tamtej krwi zostało.
Wisz, który na kamieniu siadł, a na leżący naprzeciw drugi wskazał Hendze – pokiwał tylko głową.
– Żonę mieliście Serbkę znad Łaby – odezwał się – mówiliście mi o tym. Ale jakeście do niej przyszli
30
31
32
33
34
35
36
37