Chłopi, Część trzecia – Wiosna. Reymont Władysław StanisławЧитать онлайн книгу.
prędzej, ojcu cosik jest!
Jakoż Boryna siedział na kraju łóżka rozglądając się po izbie. Hanka przypadła ku niemu trzymać, aby nie zleciał, a on wodził oczyma po niej wlepiając je naraz we drzwi, którymi właśnie kowal wchodził niespodzianie.
– Hanka!
Powiedział wyraźnie i mocno, aż struchlała w sobie.
– Dyć jestem. Nie ruchajcie się ino, doktór wzbrania – szeptała zestrachana.
– Co tam na świecie?
Głos miał rozbity, obcy jakiś.
– Zwiesna idzie, ciepło… – jąkała.
– Wstali to?… czas w pole…
Nie wiedzieli, co rzec, spoglądając na siebie; ino Magda ryknęła płaczem.
– Swojego bronić! nie dajta się, chłopy!
Krzyczał, ale słowa mu się rwały, jął się trząść i gibać w Hanczynych ręku, że kowalowie chcieli ją wyręczyć; nie popuściła jednak, mimo że już mdlały jej ramiona i grzbiet. Patrzali w niego z trwogą czekając, co powie.
– Jęczmiona by siać pierwsze… Do mnie, chłopy!… ratunku!… – krzyknął naraz strasznie, wyprężył się i padł w tył, oczy mu się zwarły, zarzęział.
– Umiera!… Jezus!… umiera!… – wrzeszczała Hanka targając nim z całej mocy.
A Magda wnet zapaloną gromnicę wtykała mu w bezwładną rękę.
– Księdza, prędzej, Michał!…
Ale nim kowal wyszedł, Boryna otworzył oczy puszczając z rąk gromnicę, że się potrzaskała w kawałki.
– Już mu przeszło, szuka czegoś…
Szeptał nachylając się nad nim, ale stary odepchnął go dość silnie i zawołał zupełnie przytomnie:
– Hanka, wypraw tych ludzi.
Magda z płaczem rzuciła się do niego, ale snadź jej nie poznał.
– Nie chcę… nie potrza… wypędź… – powtarzał uporczywie.
– Choć do sieni ustąpcie, nie sprzeciwiajcie się… – błagała.
– Wyjdź, Magda, ja się z tego miejsca nie ruszę – wycedził nieustępliwie kowal miarkując, że stary chce coś tajnego Hance powiedzieć.
Dosłyszał to stary i uniósłszy się, tak groźnie spojrzał wskazując mu ręką drzwi, że się wyniósł kiej ten pies kopnięty, z przekleństwem skoczył do płaczącej na ganku Magdy, ale z nagła przycichł, rozejrzał się i wpadł do sadu i przebrawszy się chyłkiem pod szczytowe okno przywarł pod nim nasłuchiwać, bo jak raz tam dotykały głowy łóżka, że przez szyby można było posłyszeć coś niecoś.
– Siądź przy mnie…
Rozkazał stary po jego wyjściu.
Juści, że przysiadła na brzeżku, ledwie płacz powstrzymując.
– W komorze znajdziesz nieco grosza… schowaj, by ci go nie wydarli…
– Gdzie?
Trzęsła się już ze wzruszenia.
– We zbożu…
Mówił wyraźnie, odpoczywając po każdym słowie, a ona, tłumiąc strach jakiś, cała była w jego oczach, świecących dziwnie.
– Antka broń… pół gospodarki sprzedaj, a nie daj go… nie daj… twoje…
Nie skończył już, posiniał i zwalił się na pościel, oczy mu przygasły i zasnuły się mgłą, bełkotał jeszcze cosik i jakby próbował się podnieść.
Hanka zakrzyczała ze strachu, przybiegli wnet kowalowie, cucili, wodą zlewali, ale już nie oprzytomniał i jak przódzi leżał drętwy, nieruchomy, z otwartymi oczyma, daleki od tego, co się przy nim działo.
Długi czas przesiedzieli przy nim, kobiety płakały cicho, a nikto nie rzekł i słowa; zmierzch już zapadał, izba pogrążała się w cieniach, kiej wyszli społem na dzień dogasający, że już jeno w stawie tliły się resztki zórz zachodnich.
– Co wama powiedział? – zagadnął ostro przestępując jej drogę.
– Słyszeliście.
– Ale co później mówił?
– Co i przódzi, przy was…
– Hanka, nie doprowadzajcie me do złości, bo będzie źle…
– Tyle się waszych gróźb bojam, co tego psa…
– I wtykał wam cosik w garście… – dorzucił podstępnie.
– A co, to jutro za stodołą znajdziecie… – szydziła urągliwie.
Rzucił się ku niej i może by doszło do czego gorszego, żeby nie Jagustynka, która nadeszła na ten czas i po swojemu zaraz rzekła:
– Tak se zgodliwie, po przyjacielsku poredzacie, że się po całej wsi roznosi…
Sklął ją, co wlazło, i poniósł się na wieś.
Noc wkrótce zapadła ciemna, chmurzyska przysłoniły niebo, że ni jeden gwiezdny migot się nie przedzierał, wstawał wiatr i miecił z wolna drzewinami, iż poszumiwały głucho i smutnie: szło znowu na jakąś odmianę.
W Hanczynej izbie było jasno i dość gwarno, ogień trzaskał na kominie, wieczerza się dogotowywała, kilka starszych kobiet z Jagustynką na czele pogadywały różności, Józka zaś z Nastką i z Jaśkiem Przewrotnym siedziały na ganku, bo Pietrek wyciągał na skrzypicach taką nutę żałosną, aż się im na płacz zbierało; jeno Hanka nie mogła usiedzieć na miejscu, wciąż rozmyślając nad Borynowymi słowami, a co trocha zaglądając na drugą stronę…
Ale cóż?… nie sposób teraz było w komorze szukać: Jagna siedziała w izbie układając świąteczne szmaty we skrzyni.
– Pietrek, a przestań, przecież to już prawie Wielki Poniedziałek, a ten dudli a dudli, grzech!
Zgromiła, tak roztrzęsiona w sobie, że jej się płakać chciało. Juści, że przestał i wszyscy przyszli do izby.
– O tym dziedzicowym bracie, głupim Jacku, mówimy – objaśniała któraś.
Nie mogła jednak wyrozumieć, o czym mówią, gdyż psy zaczęły coś głośno szczekać w opłotkach, aż znowu wyjrzała podszczuwając jeszcze. Łapa rzucił się zajadle w sad…
– Huzia go, Łapa!… Weź go, Burek!… Huzia!…
Ale psy zmilkły nagle i powróciwszy skamlały radośnie.
I niejeden raz tego wieczoru było tak samo, że wstało w niej jakieś strachliwe podejrzenie.
– Pietrek, a zawrzyj wszystko na moc, bo musi być, ktosik to penetruje, a swój, że psy nie chcą docierać.
Rozeszli się wnet wszyscy i wkrótce śpik ogarnął cały dom, jeno Hanka poszła jeszcze sprawdzić, czy drzwi pozawierane, a potem długo stojała pod ścianą trwożnie nasłuchując…
– We zbożu… to juści w którejś z beczek… By ino me kto nie ubiegł!…
Zimny pot strachu ją oblał i serce gwałtownie zakołatało.
Prawie że nie spała tej nocy.
III
Józia, rozpal na kominie i co jest garnków, zbierz, nalej wodą i przystaw do ognia, ja polecę do Żyda po przyprawy.
– A śpieszcie, bo Jambroża ino patrzeć.
– Nie bój się, równo