Chłopi, Część trzecia – Wiosna. Reymont Władysław StanisławЧитать онлайн книгу.
Jambroży.
– Jeszcze by, już najmniej jak za każdą duszę zapisaną jajko dostają…
– A za kartki do spowiedzi osobno przeciek bierze po trzy grosze z duszy. Co dnia widzę, jakie torby dygują z różnościami. Samych jajów sprzedała organiścina w zeszłym tygodniu coś dwadzieścia i dwie kopy – rzekła Jagustynka.
– Kiej nastał, to pono piechty przyszedł z jednym węzełkiem, a teraz by go i we cztery dworskie wozy nie wywiózł.
– Organista z górą dwadzieścia roków w Lipcach siedzi, parafia duża, pracuje, zabiega, grosza szczędzi, to się i dorobił – tłumaczył Jambroży.
– Dorobił się! Drze z narodu, jak ino może, a nim co komu zrobi dobrze, w garście cudze patrzy, po trzydzieści złotych od pochowku bierze za to, co ta pobeczy po łacińsku i na organach poprzebiera.
– Zawdy uczony jest we swoim i nieraz dobrze musi się nagłowić!
– Juści, że nauczny, kaj cieni beknąć, a kaj grubiej i jak wycyganiać.
– Jenszy by przepił, a ten syna na księdza kieruje.
– To i honor będzie miał niemały, i profit! – dogadywała stara zajadle.
Przerwali w najlepszym miejscu, gdyż Jaguś wpadła stając naraz w progu kiej wryta.
– Dziwujesz się wierzpkowi? – zaśmiała się Jagustynka.
– Nie mogliście to po swojej stronie szlachtować! Izbę mi całkiem zapaskudzą – wykrztusiła, w pąsach cała stając.
– Masz czas, to se wymyjesz! – odrzekła zimno, z naciskiem Hanka.
Jaguś cisnęła się naprzód kieby do kłótni, ale dała spokój, zakręciła się jeno po izbie, wzięła różańce z Pasyjki, a przyokrywszy rozbabrane łóżko jakąś chuściną wyszła bez słowa, choć wargi trzęsły się jej ze złości utajonej.
– Pomoglibyście, tyle roboty! – powiedziała jej w sieniach Józka.
Wywarła na nią gębę w takiej złości, że nawet słów nie można było rozeznać, i poleciała jak wściekła. Witek za nią wyjrzał i mówił, jako prościutko do kowala się poniesła.
– A niech se idzie, poskarży się ździebko, to jej ulży!
– Wojować wama znowuj przyjdzie! – zauważyła ciszej Jagustynka.
– Moiście, dyć jeno wojną żyję! – odparła spokojnie, choć trwożna była, boć rozumiała, że musi tu lada chwila przylecieć kowal i bez srogiej kłótni się nie obędzie.
– Ino ich patrzeć! – szepnęła ze współczuciem Jagustynka.
– Nie bójcie się, wytrzymam, nie ustraszą me – ozwała się z uśmiechem.
Jagustynka aż głową pokiwała z podziwu nad nią spoglądając porozumiewawczo na Jambroża, któren właśnie składał robotę.
– Zajrzę do kościoła, południe przedzwonię i zaraz na obiad wrócę! – rzekł.
Jakoż wrócił rychło opowiadając, że już księża przy stole siedzą, że młynarz przysłał ryb cały więcierz i że po obiedzie będą jeszcze spowiadali, gdyż siła narodu czeka.
Po prędkim i krótkim obiedzie, jeno tęgo zakropionym, bo Jambroż wyrzekał żałośliwie, jako gorzałka za słaba do tak przesłoniałych śledzi, wzięli się znowu do roboty.
Właśnie był Jambroży ćwiertował wieprza i obrzynał mięsiwo na kiełbasy, a Jagustynka, rozłożywszy połcie na stole, uczynionym ze drzwi, narzynała słoninę, troskliwie ją przesalając, gdy wleciał kowal.
Widno mu było z twarzy, że ledwie się hamował.
– Nie wiedziałem, żeście aż tylego wieprzka sobie kupili! – zaczął z przekąsem.
– A kupiłam i szlachtuję, widzicie!
Strach ją ździebko przejął.
– Sielny wieprzak, daliście ze trzydzieści rubli…
Oglądał go pilnie.
– A słoninę to ma grubą, że szukać! – zaśmiała się stara podsuwając mu pod oczy połeć.
– I… niecałe trzydzieści dałam, niecałe! – odpowiedziała z prześmiechem Hanka.
– Borynowy wieprzek! – wybuchnął naraz nie mogąc już powstrzymać złości.
– Jaki to zmyślny, nawet po ogonie rozpozna czyj! – szydziła stara.
– Niby jakim prawem żeście zarżnęli! – zakrzyczał wzburzony.
– Nie wykrzykujcie, bo tu nie karczma, a takim prawem, że Antek przez Rocha przykazał go zarznąć.
– Cóż tu Antek ma do rządzenia? jego to?
– A juści, że jego!
Skrzepła już w sobie, nabrała mocy do walki.
– Do wszystkich należy!… drogo wy za niego zapłacicie!
– Nie przed tobą będziem zdawać sprawę!
– Ino przed kim? Do sądu pójdzie skarga.
– Cichocie, przywrzyjcie pysk, bo chory tu ano leży, a jego to wszyćko…
– Ale wy będziecie jedli.
– Pewnie, że wama nie dam i powąchać.
– Pół świni dacie i piekła wam robić nie będę – szepnął łagodniej.
– I jednego kulasa przez mus nie dostaniecie.
– To po dobroci dacie tę oto ćwierć i połeć słoniny.
– Antek każe wam dać, to dam, ale bez jego przykazu ni kosteczki.
– Wściekła się baba!… Antków to wieprzak czy co? – złość go znów ponosiła.
– Ojcowy, to jakby było Antkowy, bo skoro ociec chorzy, to on tu rządzi za niego i jego głową wszyćko stoi. A potem będzie, jak Pan Jezus da…
– W kreminale niech se rządzi, jak mu pozwolą… Smakuje mu gospodarka, powloką go w kajdanach na Sybir i tam se będzie gospodarzył! – wykrzyknął spieniony.
– Wara ci od niego!… może i powleką… jeno że i tak nie ogryziesz tych zagonów, byś latego i gorszym jeszcze judaszem stał się la narodu! – mówiła groźnie, roztrzęsiona nagłym strachem o męża.
Kowalowi aż kulasy zadygotały i ręce jęły drżeć i trzepać się po odzieniu, taką chęć poczuł za gardziel ją chycić, powlec po izbie i skopać, ale się jeszcze zdzierżył, ludzie byli – jeno ciskał w nią rozsrożonymi ślepiami, słowa nie mogąc wykrztusić. Ale ona się nie ulękła, bierąc nóż do krajania mięsa i bystro a urągliwie patrząc w niego, aż przysiadł na skrzyni, papierosa skręcał i czerwonymi ślepiami izbę oblatywał rozważając cosik w sobie i kalkulując, bo wstał rychło i rzekł dobrotliwie:
– Chodźcie no na drugą stronę, rzeknę coś waju na zgodę.
Otarłszy ręce poszła, pozostawiając wywarte na oścież drzwi.
– Nie chcę się z wami prawować ni kłócić – zaczął zapalając papierosa.
– Bo nic ze mną nie zwojujecie!
Uspokoiła się znowu.
– Mówił co jeszcze ociec wczoraj?
Łagodny już był, uśmiechał się do niej.
– Ni… leżał cicho, jako i dzisiaj leży…
Podejrzliwa czujność w niej wstała.
– Wieprzak