Kasrylewka. Szolem-AlejchemЧитать онлайн книгу.
wypita czarka zaostrza jeszcze bardziej mój apetyt. Czuję, że nie wytrzymam.
Wchodzi Rachela. Klepie się po sukience i powiada:
– Niech mnie piorun trzaśnie. Zupełnie zapomniałam, że w domu nie ma bułki. Nie ma kawałka chleba. Jakie pieczywo pan lubi? Kołacz żydowski, bułkę francuską, czy też zwyczajny chleb?
– Co prędzej pani zobaczy, to proszę kupić. I niech pani, bardzo o to proszę, więcej nie pyta, co ja lubię. Ja wszystko lubię.
– Kapryśny gość – powiada Rachela. – Przebiera i kaprysi, bardziej nawet niż mój mąż, który codziennie miałby ochotę na świeży chleb. Starego pieczywa nie weźmie do ust. A czy może być codziennie świeży chleb? Na to może sobie pozwolić chyba tylko Kobylański.
– Ano, idź już, idź! – stary ją pogania. – Widzisz przecież, że człowiek umiera z głodu.
Rachela wychodzi po pieczywo, a na jej miejsce wchodzi jakaś wysoka Żydówka o jednym oku. Jedną rękę wsunęła za stanik, drugą drapie się w ucho.
– Reb Mojsze-Jankiel, co robić? Poradź mi – wysoka Żydówka błagalnie zwraca się do starego. – U mego Szmulika znowu ucho nawaliło.
Nadchodzi Rachela z pieczywem i zabiera się do przyrządzania śledzi. Wysoka Żydówka nie przestaje paplać o tym, jak jej Szmulikowi cieknie z ucha. Boi się, że bez lekarza znowu się nie obejdzie. Jest w kropce. Nie wie, do którego lekarza iść. Do którego by nie poszła, z góry wie, że pieniądze będą wyrzucone. Kasrylewscy lekarze bowiem, oby szlag ich trafił, to znani krwiopijcy. Kasrylewski lekarz, jeśli dacie mu mniej niż jeden złoty rubel, to wam forsę rzuci w twarz. A niech go. Profesora odstawia.
– Niech pan da jałmużnę biednemu, choremu człowiekowi – słowa te wypowiada Żyd o sinej twarzy. Wyciąga małą, wychudłą rączkę. Zda się, że została ona stworzona po to, aby żebrać. – Daj pan jałmużnę dla obłożnie chorego.
Przerywam swoją ucztę. Płacę za niedokończone jedzenie i wyrywam z „restauracji” tam, gdzie pieprz rośnie.
Rozdział IV. Kasrylewskie wino i kasrylewscy pijacy
„Po takim obiedzie nie zaszkodziłoby wypić szklankę wina”. Tak sobie właśnie pomyślałem, gdy nagle zobaczyłem szyld z następującym hebrajsko-żydowskim napisem: „Tu się sprzedaje po przystępnej cenie wino gronowe, miód i piwo”. Schodzę w dół do ciemnej piwnicy. Pośród beczek i beczułek, wiader i butelek zauważam w kącie rosłego młodzieńca z przewiązaną opuchniętą twarzą. Stoi nad korytem i tasakiem rozbija rodzynki.
– A gdzie – pytam go – podziewa się gospodarz?
– Gospodarz? – powtarza młodzieniec, jednocześnie nabiera pełną garść rodzynek, pakuje sobie w usta i z apetytem zajada.
– Gospodarz jest w kamerze43. Robi „wimorozig”.
– Co znaczy – pytam – robi „wimorozig”?
– Pan chce wiedzieć – powiada do mnie młodzieniec – jak się robi „wimorozig” u nas, w Kasrylewce? Bierze się rodzynki i rąbie się tasakiem. Porąbane pakuje się do dużej beczki. Nalewa się wody z Gniłopiatki, dodaje chmielu i tedy wino zaczyna grać. Powstaje wtedy taki odór, że można się udusić. Następnie wlewa się dwa wiadra spirytusu, wsypuje taki specjalny proszek, który kosztuje jeden rubel za cały pud44. Potem dla oczyszczenia przepuszcza się to całe wino przez chłopską koszulę i kredą pisze się na beczce: „Wimorozig Akerman”. A jeśli chce pan, aby wino było czerwone, to do tego samego „wimoroziga” dodaje się trochę kolorku i wypisuje się kredą na beczce „Zmirowska Teodozja” albo „Węgierska Malaga”. A kasrylewscy smakosze żłopią tę ciecz i palce liżą. Ale sza, oto nadchodzi gospodarz. Oby kopyta wyciągnął.
Zauważywszy nadchodzącego gospodarza młodzieniec zabiera się z całych sił do rąbania rodzynek.
– Pan w jakiej sprawie? – przede mną staje gospodarz. Jest niewysokiego wzrostu, rudy. Głos ma ochrypły. Jedno oko mu się nie zamyka. Odnoszę wrażenie, że w czasie snu także.
– Chciałbym wypić szklaneczkę wina.
– Pojedynczą czarkę wina? – gospodarz dłubie sobie w uchu i patrzy przy tym w sufit.
– Pojedynczą czarkę wina.
– To po co wlazł pan do piwnicy? Dlaczego nie wszedł pan na górę? Wyłaź pan, za przeproszeniem. W prawo!
Wyłażę z piwnicy, biorę kurs na prawo i trafiam do ciemnego pokoju, pełnego dymu i brudu. Znajduje się w nim kilka kulawych krzeseł. Siedzą na nich Żydzi, palą papierosy i ciągną „wimorozig”. Nie śpiewają, nie krzyczą, nie uderzają rękoma w stół i nie wyczyniają żadnych brzydkich kawałów.
Co więc robią? Siedzą i żłopią swój „wimorozig”. Palą papierosy, cicho wzdychają i, postękując, rozmawiają. Przy jednym ze stolików siedzi dwóch Żydów. Głowy mają opuszczone, widać, że już zabrakło im słów. Nagle jeden z nich zrywa się:
– Co powiesz Szymonie-Dawidzie na ten „wimorozig”?
– A co mam powiedzieć na ten „wimorozig”? – mówiący te słowa wygląda na wyrwanego z głębokiego snu. – To nie „wimorozig”. To boski napój. To nektar. To ci dopiero „wimorozig”.
– Trzeba by było go zapytać, czy na Pesach będzie miał taki sam.
– Już się teraz martwisz? Do świąt jeszcze daleko. Innych zmartwień nie masz? Tylko „wimoroziga” ci brakuje?
– A co? I tak marny mój los.
– Tak, marny twój los. Już przez samo to, że musisz przesiadywać tu całymi dniami, ukrywając się przed żoną, która domaga się pieniędzy na urządzenie soboty.
– Nie przypominaj mi żony. Już lepiej, żebyś mnie zastrzelił. Co ja jej mogę dać? Tylko zmartwienia i troski. Biada mi! Po stokroć biada!
– A czy ty uważasz, że mnie jest lepiej? I mój los marny, i mnie biada.
– Wiem, że i tobie nie lepiej. Biada nam obydwom. No to cyk. Lechaim45. Obyśmy zdrowi byli.
Przy innym stoliku też siedzi dwóch Żydów. Jeden w całej kapocie, a drugi w podartej. Ten w całej mówi, drugi zaś patrzy mu w oczy i przytakuje kiwając głową.
– Rozumiesz już, w jaki sposób Lewi-Icchok umie kombinować w interesach? Lewi-Icchok potrafi zakręcić, pokręcić, wkręcić siebie i wkręcić drugiego. Sam zaś potrafi się wykręcić w odpowiednim momencie. Ja zaś, kiedy przystępuję do interesu, lubię rzecz dokładnie rozważyć. Sza! Powoli! Tylko bez pośpiechu!… Gdy tylko wyniucham, jak sprawy stoją, zaczynam się rozglądać, rozważać. Może to, może tamto. Może tak, a może siak. Co mi zaszkodzi. Jak by tam nie było, jak to się mówi, dobrze i godzinę pożyć. Jeśli jednak dostrzegam w oczach partnera niedobry błysk, wiem, że jest krucho, że jest nietęgo, to co robię? Robię krok w bok i sza! Niech to się dzieje beze mnie. Jeśli los zechce, to mi już teraz nie ucieknie. A jeśli trzeba interweniować i zabiegać, to się będzie zabiegało. Jeszcze jest na świecie Petersburg. Wiemy już, do których drzwi należy kołatać, wiemy, które drzwi się otworzą. Wiemy, co jest grane. Wiemy, jak trzeba gadać. Znamy ten język. A jeśli trzeba napisać, to znajdzie się takiego, co napisze. Najważniejsze, żeby było cicho. Żeby było cicho, sza – dla ilustracji ugryzł się we własną pięść i zaniemówił.
Przy innym stoliku siedzi kilku Żydów w różnych kapotach. Na głowie mają czapki różnego kroju. Wszyscy gadają naraz. Ich słowa zlewają się w jedno, powstaje mieszanka słowna o handlu, polityce, „wimorozigu”, o dawnych latach, dzisiejszych
43
44
45