Nienasycenie. Część druga, Obłęd. Stanisław Ignacy WitkiewiczЧитать онлайн книгу.
nie w szyku, do szwadronowych lokali. Przechodził tuż mimo NIEGO ze ściśniętym sercem – wszystko mu opadało, było za luźne, podwiązki, gacie, spodnie, coś go swędziało, czuł się w rozkładzie, jakby nie był tym, który miał prawo kochać Wodza. Był szczytem wielorakiej roztrzęsionej niedoskonałości, a chciałby być kryształem, choćby w tryklinicznym systemie.
– Nastąp się, durniu – burknął Kocmołuchowicz na adiutanta, młodziutkiego księcia Zbigniewa Oleśnickiego, cudnej rasy i urody bubka, takiego prawdziwego arystokraty z Almanachu de Gotha, a nie puszącego się, durnego, szlachetkowatego „ziemiańskiego” smroda, bez manier i bez wewnętrznej wytworności. Tych nie cierpiał Wódz i kopał ich przy lada sposobności gdzie popadło. Rozpłaszczony jak bura suka „eddekan” umknął się w tył, nieomal między nogami Wodza. Jakże kochał tę chwilę Genezyp! Gdyby ta chwila mogła być osobą! Cóż to byłoby za szczęście! Gdyby czas jako taki mógł być rozciągliwym, gdyby można go było napiąć, jak jakąś skórkę na spęczniałej rzeczywistości, a? I potem dopiero… No – nic. Orkiestra zagrała piekielnego kawaleryjskiego marsza, kompozycji jeszcze starego, dobrego, klasycznego Karolka Szymanowskiego [którego pomnik, dłuta czy pięt Augusta Zamoyskiego, opluła niedawno grupa muzycznych bezkręgowców pochodzących od Schönberga, i który, po przed-ostatniej fazie religijnej, wpadł (na tle popularności znowu wojny w okresie „krucjaty”) w szał wojenny i w tym szale skończył.] i dusza Genezypa, porwana wirem wojennej, czysto-kondotierskiej wzniosłości uleciała w niedosiężne kręgi wymarzonej śmierci na tak zwanym „polu bitwy”. Tak umierać niech tylko będzie wolno, przy takiej muzyczce, w oczach takiego hyperkomandora, a reszta to furda – właśnie furda, to niesmaczne, przykre, „ślachcickie” słowo.
– Baron Kapen de Vahaz, Genezyp – szepnął Oleśnicki między puszyste włoski na mięsistym, czut' czut' semickim uchu Wodza. Pytania Zypcio nie słyszał, ale widział ucho… Być nawet kobietą, aby móc się mu, mu, muuuu…
– Stój! – To on „sam” na niego krzyknął! Zwrot w lewo, trzask obcasów i brzęk ostróg i samo ucieleśnione wojenne wypięcie wyrosło przed czarnymi śliwami-smorodinami Kocmołuchowicza. Między nimi dwoma biła jakaś ciągła nieskończenie szybka błyskawica, w obie strony jednocześnie. Cement fluidu krzepi na niezniszczalny zaświatowy mur. W tym była przyszłość. Jako też była. I to jaka! – Ty nie rozpływaj się w empirejach! – Nie-do-uwierzenia! To on do niego mówił. Słowa, jak wyhodowane w zaświatach, nieistniejące rajskie ptaki, siadały Zypciowi na głowę, zdobiąc ją w pióropusz chwały już nie z tej planety. Tam to, w jego głowie, stawały się one naprawdę tym, czym były. A przy tym obaj mieli tyłki, dziś srali, tylko co obaj rybę żarli – jakie to dziwne. Nawet Kocmołuchowicz miał lekki atak hemoroidalny à la Roztopczyn. Nie – to piekielnie dziwne.
Zawisły nad Genezypem długie, kozackie wąsy i śmiejący się wzrok dzika, orła, byka i Węgra, i ujeżdżacza czy nawet koniokrada jednocześnie – i ten kocmołuchowaty, nieujęty, nieuchwytny, najistotniejszy wzrokowy chwyt pajęczo-tygrysi. (Fotografie były nieznane, bo straszliwie karane – jak mit to mit tęgi – musi zginąć wszelki ślad. – Nigdy nie powinien wzrok ten dać się zafiksować, złapać, utrwalić, stężyć). Spadła w tym piwnym, raczej czarno-porterowym, smolistym, a żywym jak ukrop i sam ogień wzroku Wodza maska erotycznego świństwa z niedoszłego, granicznego jeszcze adiutanta. Jak wszystko się uwzniośliło w tym wybuchniętym z samych psychicznych jąder zachwycie. I księżna jak anioł gdzieś pływała w nieznanym medium, jak chybki wiertnik-wymoczek w szklance zgniłej wody – ho, ho! – jak wysokawo, obłokawo, kadzidławo, świętawo. I matka stała się jedyna i konieczna, ta, a nie inna, razem ze swoją nową manią kooperatyw i Michalskim. Ten wzrok organizował swą specyficzną, skupiającą i porządkującą potęgą, dowolnie rozłożoną miazgę flaków. Zdawało się, że jeśli spojrzy na śmietnik jaki najgorszy, to wszystko się tam ruszy i ułoży w prześliczną promienistą gwiazdę symetrii i harmonii. Tako zbił w kupę rozkładającego się Zypcia i uczynił porządek we wątpiach jego i duchowych „rozpołożeniach”. Wszystko tak było cudne – cudne aż do bólu – przelewało się po brzegi świata (nie poza – to niemożliwe) pianą spienionego szczęściem duchowego pyska. Położył się pełny siebie na krawędziach wszystkości i trwał. I to on to sprawił, ten ciemny chuj morowy, w generalskim, zalepionym orderami mundurze. Muzyka rwała kiszki na niebiańskie flagi, sztandary i chorągwie ku czci tamtego, prawie Nienazwanego = „Kocmołuchowicz” to był znaczek dla ludzi – on sam nie mógł się nazywać, był jedyny. Jego Jedyność nie potrzebował nazwy – był – to dość. Czy tylko był? Boże! Oddal tę mękę… może go nie ma wcale…? Ale jest, jest – o! – śmieją się smoliste gały, błyszczy tęcza orderowych wstęg i nogi (jakie też on może mieć nogi?) wypychają wspaniałe, lakierowane ostrogowate buciska. [Cóż dopiero działo się z babami!! Strach pomyśleć. Po przejeździe Jego Jedyności przez ulicę wszystkie musiały majtki zmieniać jak jedna. Aż chlupało im w międzykroczach z suczego uwielbienia. Lepiej chwytało, niż najpiekielniejszy hałas ponurej dźwiękojebni samego Tengiera. Ano, ano]. Z wdzięczności za jedną taką chwilę można było umrzeć – byle prędko – byle zaraz.
– Ojciec – padło pierwsze bardziej osobiste słowo – rozlało się po arteriach słodką trucizną dającą siłę, męstwo, odwagę bez granic, prawdziwą żądzę śmierci. (Ach, ojciec! że też Zypcio o nim zapomniał! – przecież to on zgotował mu tę chwilę jedyną! – „tak, tak, ojciec – tak, ojciec, ojciec”, – powtarzał w myśli ze łzami początek zdania tamtego, mówionego do niego). – Ojciec polecił mi cię, Zypulka – a? Za 3 miesiące zgłosisz się młody wądrołaju w stolicy u mnie do raportu. Pamiętaj, że główna rzecz w życiu to się nie przeczekać!A beau se raidir le cadavre – (to było słynne jego, jedyne francuskie, ale koślawe, przysłowie). – Panowie: – zwrócił się do całej sali, stojąc na prawym skrzydle pierwszego szwadronu. (Zypcio był drugim w drugim – pierwszy jeszcze nie ruszył zza stołów). Był to jeden z tych jego szaleńczych histeryczno-historycznych występów-wystąpień – jedna rzecz, której się bał, aby w niej nie przesolić. Histeryczne ataki zupełnej bez wątpienia szczerości, nieobliczalnej, która, rozpraszając mrok w detalach, utajemniczała go jeszcze bardziej ogólnie w oczach tłumów, a nawet najmorowszych inteligentów. Tam sięgał w chwilach tych, gdzie kryła się jeszcze morowsza tajemnica, niż jego własna osobowość: stan społeczny obecnego przekroju. A potem zaraz do Zypka cicho szeptem metalicznym: Zypcio mało nie umarł ze szczęścia, po prostu mało nie zesrał się w portki. Po prostu zachodził w ciążę we łbie jakimś nieznanym płodem: nieugiętą w pojęcia myślą Wodza, jego marzeniem o ogólnej potędze. – Nie masz pojęcia, lizogonku, jak to świetnie się złożyło, żeś wtedy wyrżnął Piętalskiego w mordę. – (Boże, Boże! Skąd on wiedział o tym, ten kawaleryjski bóg? On zdawał się czymś tak ogólnym, że nie powinien wiedzieć „zda się” o żadnym „zasię” takim marnym fakcie). – Akurat mi trzeba przyśpieszeń dla małej próby sił. – (Głośno). – Panowie! Musimy zrobić próbę. Wiem, co mówię i do kogo. Agenci moi prowokują Syndykat już od dwóch tygodni. Nikt nic nie wie i ja też. Dosyć tych ciuciuduszek. Ja nie mogę jechać na Centaurze – ja muszę mieć pod sobą konia sztandardowego. Naród w sumie może być normalnym durniem – byle by chciał siły. Zamiast naszej „Wille zur Ohnmacht” stawiam hasło: „wygiąć się aż do pęknięcia”, bo „lepiej pęknąć, niźli gnić”, nawet jeśli to pęknięcie znaczyć będzie międzyplanetarnie tyle, co by ktoś tam sobie pierdnął. Panowie: taki los parszywy każdego żywego stworzenia, że sobie samemu wystarczyć nie może. Spodziewam się, że wobec mojej notorycznej tajemniczości – mam odwagę o tym mówić – tym różnię się od wszystkich innych działaczy ziemskich – (każdy był szczęśliwy, że on się tak z nim spoufala – aż ze skóry własnej się rwał czort wie gdzie z bezwstydnej „niegi”.) i bliskości wojsk Niebieskiego Państwa, zdenerwowanie strony,