Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej. Ярослав ГашекЧитать онлайн книгу.
wreszcie rozumiecie, że jesteście koronowany osioł?
W ten sposób mówi się jedynie o królach i cesarzach, ale nawet prosty sztabowy profos, głowa niekoronowana, też nie był z tego zadowolony. Powracając od audytora skopał jakiegoś więźnia, który sprzątał korytarz.
Co do Szwejka, to profos postanowił, że aresztant musi przespać przynajmniej jeszcze jedną noc w garnizonie, żeby to lepiej popamiętał.
Noc spędzona w garnizonie należy zawsze do wspomnień miłych.
Obok szesnastki była pojedynka, ponura dziura, w której izolowano aresztantów. I tej nocy odzywało się z niej wycie jakiegoś więzionego żołnierza, któremu sierżant Rzepa za jakieś dyscyplinarne wykroczenie łamał żebra z rozkazu sztabowego profosa Slavika.
Gdy wycie przycichło, słychać było w szesnastce trzaskanie wszy, które więźniowie wiskali.
Nad drzwiami w małej niszce w murze znajdowała się lampa naftowa, zabezpieczona żelazną kratą. Światła dawała mało, kopciu dużo. Smród nafty mieszał się z naturalnymi wyziewami nie mytych ludzkich ciał i ze smrodem kubła, który przy każdorazowym użyciu rozwierał swą czeluść i wyrzucał falę wstrętnej woni na całą szesnastkę.
Marne pożywienie powodowało u wszystkich zaburzenia w trawieniu i większość cierpiała na wiatry, wypuszczane w nocną ciszę, przy czym ludzie odpowiadali sobie tymi sygnałami z dodatkiem żartobliwych uwag.
Na korytarzach słychać było miarowy krok strażników. Od czasu do czasu dozorca otwierał okienko w drzwiach i zaglądał do wewnątrz.
Na środkowej pryczy ktoś z cicha opowiadał:
– Zanim próbowałem uciec i zanim potem dostałem się tutaj między was, byłem pod numerem dwunastym. Tam siedzą ci niby lżejsi. Pewnego razu przyprowadzono tam do nas jakiegoś człowieka z prowincji. Dostał ten zacny człowiek dwa tygodnie, ponieważ nocował u siebie żołnierzy. Najpierw myślano, że to jakieś sprzysiężenie, ale potem się pokazało, że robił to dla pieniędzy. Areszt miał odsiadywać między najlżejszymi, ale ponieważ tam było przepełnienie, więc dostał się do nas. Czego ten człowiek nie przyniósł sobie z domu i czego mu jeszcze nie naprzysyłali! Bo mu pozwolili mieć własny prowiant i dożywiać się. Nawet palić miał prawo. Miał dwie szynki, olbrzymie dwa bochenki chleba, jajka, masło, papierosy, tytoń, słowem wszystko, czego dusza zapragnie, można było znaleźć w jego obydwu tobołach. I jeszcze mu się zdawało, że wszystko to musi zeżreć sam. Poprosiliśmy go o kawałek tego czy owego, ale mu nawet do głowy nie przyszło, że powinien dzielić się z nami, jak się dzielili inni, gdy coś dostali. Ten chciwy drab myślał tylko o sobie i wywodził, że przez dwa tygodnie będzie pod kluczem i że nie będzie jadł z nami zgniłych kartofli i kapusty, które nam dają na obiad, bo popsułby sobie żołądek. Może nam, powiada, oddać cały swój obiad i porcję chleba, na tym mu nie zależy, możemy się tym obdzielić albo brać sobie po kolei za niego, jak chcemy. Powiem wam, że to był taki elegancki człowiek, iż nawet na kiblu siadać nie chciał, ale czekał zawsze do następnego dnia i podczas spaceru załatwiał się w latrynie. Był taki rozpieszczony, że przywiózł sobie nawet zapas papieru klozetowego. Powiedzieliśmy mu, że gwiżdżemy na jego porcje, i cierpieliśmy dzień jeden, drugi, trzeci. Chłop żarł szynkę, smarował chleb masłem, obierał jajka. Jednym słowem, używał. Palił papierosy, ale nikomu nie dał nawet się zaciągnąć. „Nam, powiada, palić nie wolno, więc gdyby dozorca widział, że nam daje papierosa, toby go ukarał”. Jak powiedziałem, cierpieliśmy przez trzy dni. Czwartego dnia w nocy zrobiliśmy, co należało. Chłopisko budzi się rano i… Zapomniałem wam powiedzieć, że zawsze z rana, w południe i wieczorem, zanim zaczął żreć, modlił się długo i gruntownie. Więc modli się i wyciąga spod pryczy toboły. Toboły juścić były, ale płaskie, pomarszczone jak suszona śliwka. Zaczął krzyczeć, że został okradziony, że mu złodzieje zostawili tylko papier klozetowy. Potem przez jakieś pięć minut myślał jeszcze, że zrobiliśmy tylko taki kawał i że te jego prowianty gdzieś pochowaliśmy. Więc mówi do nas tak sobie, na wesoło: „Ja wiem, że to tylko tak, dla kawału. Schowaliście, ale oddacie. Udało wam się”. Był tam między nami jakiś jeden z Libni i tak powiada: „Wiesz pan, co? Przykryj się pan kocem i licz do dziesięciu, a potem zajrzyj do tobołów”. Przykrył się jak posłuszny chłopaczek i liczy: „Raz, dwa, trzy”. A ten Libniak znowuż swoje: „Tak prędko nie można, trzeba liczyć pomalutku”. Więc tamten liczy pomalutku, z przerwami: „Raz – dwa – trzy…” Kiedy naliczył do dziesięciu i wylazł spod koca, żeby zajrzeć do swoich tobołów, zaczął krzyczeć: „Jezus Maria, ludzie kochane, toboły puste jak przedtem!” A twarz jego miała wyraz taki głupi, że mało nie popękaliśmy od śmiechu. „Spróbuj pan jeszcze raz” – powiada ten Libniak. I dacie wiarę? Taki był zbaraniały, tak z tego wszystkiego zgłupiał, że spróbował jeszcze raz, a gdy zobaczył, że w tobołach nadal nie ma nic, prócz klozetowego papieru, zaczął walić do drzwi i wrzeszczeć: „Okradli mnie, ratujcie, otwórzcie, na Boga, otwórzcie!” Zaraz tam przylecieli, zawołali sztabowego profosa i sierżanta Rzepę. My wszyscy jak jeden mąż twierdziliśmy, że ten chłop oszalał, że wczoraj przez całą noc żarł i wszystko zeżarł. A on płakał i wciąż powtarzał. „Przecież muszą być gdzieś okruszyny”. Więc szukali okruszyn, ale nie znaleźli, bo i my byliśmy za mądrzy, żeby je pozostawiać. Czegośmy sami zjeść nie mogli, tośmy pocztą po sznurze posłali na drugie piętro. Nie mogli nam niczego dowieść, chociaż ten głupiec powtarzał ciągle swoje: „Przecież gdzieś muszą być okruszyny”. Przez cały dzień nic nie jadł i bacznie pilnował, czy ktoś czego nie je albo czy nie pali. Nazajutrz w południe jeszcze nie tknął więziennego wiktu, ale wieczorem już mu zasmakowały te zgniłe kartofle i kapusta, tylko że już się nie modlił jak przedtem, gdy zabierał się do spożywania szynki i jajek. Potem jeden z nas w jakiś sposób dostał papierosów i wtedy tamten zaczął z nami rozmawiać i prosić, abyśmy mu pozwolili się choć zaciągnąć. Nie daliśmy mu nic.
– Już myślałem, żeście mu dali zapalić – odezwał się Szwejk. – Oczywiście, że całe opowiadanie byłoby zepsute. Taką szlachetność spotyka się tylko w opowieściach, ale w garnizonie w takich okolicznościach byłoby to głupotą.
– A nie daliście mu koca? – zapytał jakiś głos.
– Zapomnieliśmy.
Powstała cicha dyskusja, czy powinien był dostać koca czy nie. Większość wypowiedziała się za kocem.
Rozmowa powoli cichła. Ludzie zasypiali drapiąc się pod pachami, po piersiach i brzuchach, to jest po miejscach, gdzie w bieliźnie najwięcej trzymają się wszy. Ci, co byli senni, przykrywali głowy zawszonymi kocami, żeby im nie przeszkadzało światło naftowej lampki.
Rano o godzinie ósmej zawołano Szwejka, żeby poszedł do kancelarii.
– Z lewej strony drzwi koło kancelarii stoi spluwaczka. Bywają w niej niedopałki – pouczał Szwejka jeden z towarzyszy niedoli. – Na pierwszym piętrze będziesz przechodził także obok spluwaczki. Korytarze zamiatają dopiero o dziewiątej, więc i tam coś będzie.
Ale Szwejk zawiódł ich oczekiwania. Nie wrócił już do szesnastki. Właściciele dziewiętnastu par gaci kombinowali i zgadywali, co się mogło stać.
Jakiś piegowaty żołnierz z landwery, który miał najbujniejszą wyobraźnię, rozgłosił, że Szwejk strzelił do swego kapitana, że więc dzisiaj odprowadzono go na motolski plac ćwiczeń na egzekucję.
X. Szwejk zostaje pucybutem kapelana polowego
1
Znowu zaczynała się odyseja pod honorową eskortą dwóch żołnierzy z bagnetami, którzy mieli odprowadzić Szwejka do kapelana polowego.
Eskortujący