Wielki człowiek z prowincji w Paryżu. Оноре де БальзакЧитать онлайн книгу.
jego uciech byli dlań cudownymi istotami; toć dzienniki poświęcały im tyleż miejsca, co najważniejszym sprawom państwowym. Być autorem dramatycznym, być granym, cóż za marzenie, które paru odważnych, jak Kazimierz Delavigne92, zdołało urzeczywistnić! Te płodne myśli, te chwile wiary w siebie, po których następowała rozpacz, pobudzały Lucjana i utrzymywały go na świętej drodze pracy i oszczędności mimo głuchych szemrań niejednego frenetycznego pragnienia. Przez heroizm rozsądku zabronił sobie wstępu do Palais-Royal, owego miejsca zguby, gdzie w ciągu jednego dnia wydał pięćdziesiąt franków u Véry'ego, a blisko pięćset na stroje. Toteż kiedy uległ pokusie oglądania Fleury'ego93, Taimy, obu Baptystów94 lub Michota95, nie zapuszczał się dalej niż w ciemną galerię, gdzie trzeba było stać w długim szeregu od wpół do szóstej i gdzie spóźnieni musieli kupować za pół franka miejsce w ogonku do kasy. Często po dwugodzinnym wystawaniu słowa: „Nie ma biletów!” rozlegały się w uchu niejednego zawiedzionego studenta. Po przedstawieniu Lucjan wracał ze spuszczonymi oczyma, nie patrząc na ulicę wybrukowaną o tej godzinie żywymi pokusami. Może zdarzała mu się tu i ówdzie jakaś przygoda niezmiernie prosta, ale zajmująca wiele miejsca w młodej i lękliwej wyobraźni. Przerażony ubytkiem kapitału, jednego dnia, obliczywszy swój skarbczyk, Lucjan oblał się zimnym potem. Konieczność znalezienia jakiegoś księgarza i szukania płatnej pracy stała się nagląca. Młody dziennikarz, którego mianował we własnej wyobraźni swoim przyjacielem, nie pokazywał się w jadłodajni. Lucjan czekał przypadku, i czekał na próżno. W Paryżu przypadek istnieje jedynie dla ludzi bardzo ruchliwych; ilość stosunków powiększa szanse powodzenia: przypadek jest również po stronie silniejszych batalionów96. Zachowawszy jeszcze przezorność mieszkańców prowincji, Lucjan nie chciał czekać chwili, gdy mu zostanie tylko kilka talarów: postanowił zmierzyć się z księgarzami.
W chłodny wrześniowy poranek, z dwoma rękopisami pod pachą, puścił się ulicą la Harpe, dotarł do wybrzeża des Augustins97, przeszedł kilkadziesiąt kroków, spoglądając kolejno na Sekwanę i na sklepy księgarzy, jak gdyby dobry geniusz radził mu się rzucić raczej w wodę niż w literaturę. Po okresie piekących wahań, po bacznym przeglądzie więcej lub mniej łagodnych, wesołych, życzliwych, chmurnych lub smutnych twarzy widzianych przez szyby lub na progu, zauważył dom, przed którym chłopcy sklepowi w pośpiechu pakowali książki. Widocznie przygotowywano je do ekspedycji, mury bowiem pokryte były afiszami:
WYSZŁY Z DRUKU
Samotnik
przez wicehrabiego d'Arlincourt98, wydanie trzecie.
Leonidas
przez Wiktora Ducange99, 5 tomów in 12°100,
na wytwornym papierze. Cena 12 fr.
Wnioski moralne
przez Kératry101
– Szczęśliwcy! – wykrzyknął Lucjan.
Afisz, nowa i oryginalna kreacja słynnego Ladvocata102, zakwitł wówczas pierwszy raz na murach. Niebawem naśladowcy tego nowego sposobu ogłaszania się, będącego źródłem jednego z dochodów publicznych, zalali cały Paryż. Wreszcie, z sercem wezbranym krwią i niepokojem, Lucjan, niegdyś tak wielki w Angoulême, a tak mały w Paryżu, przesunął się pod domami i zebrał odwagę, aby wejść do sklepu zapchanego pomocnikami, klientami, księgarzami… „I może autorami!” – pomyślał Lucjan.
– Chciałbym mówić z panem Vidal albo panem Porchon – rzekł do subiekta103.
Wyczytał na szyldzie wielkimi literami:
VIDAL I PORCHON
Księgarnia komisowa na Francję i zagranicę
– Zajęci – odparł subiekt.
– Zaczekam.
Zostawiono poetę w sklepie, gdzie przyglądał się paczkom; spędził tak dwie godziny, patrząc na tytuły, otwierając książki, czytając tu i ówdzie jaką stronicę. Wreszcie oparł się o małą szybkę ozdobioną zielonymi firaneczkami, za którą przeczuwał, iż kryje się Vidal albo Porchon, i usłyszał następującą rozmowę:
– Bierze pan pięćset egzemplarzy? Dam po pięć franków, plus trzynasty gratis.
– To by wyniosło po ile?
– Szesnaście su mniej.
– Cztery franki cztery su – rzekł Vidal lub Porchon do oferującego książki.
– Tak – odparł sprzedający.
– Na rachunek? – spytał kupiec.
– Stary kawalarz! I namyślisz się pan zapłacić za półtora roku, wekslami z rocznym terminem?
– Nie, płatne zaraz – odparł Vidal lub Porchon.
– Jaki termin? Dziewięć miesięcy? – spytał księgarz lub autor, który widocznie ofiarowywał książkę.
– Nie, drogi panie, rok – odparł jeden z księgarzy komisowych.
Nastała chwila milczenia.
– Zarzynasz mnie pan – rzekł nieznajomy.
– Ale czyż my pozbędziemy w ciągu roku pięćset Leonidasów? – odparł księgarz komisowy wydawcy Wiktora Ducange. – Gdyby książki szły tak, jak pragną wydawcy, bylibyśmy milionerami, drogi panie; ale idą tak, jak sobie życzy publiczność. Romanse Waltera Scotta104 można mieć po osiemnaście su za tom, trzy franki dwanaście su egzemplarz, i pan chcesz, abym sprzedawał pańską książkę drożej? Jeżeli pan żąda, abym pchał ten romans, dajcie mi dobre warunki. – Vidal!
Otyły człowiek opuścił kasę i zbliżył się z piórem zatkniętym za ucho.
– Ile pozbyłeś Ducange'a w ostatniej podróży? – spytał Porchon.
– Dwustu Staruszków z Calais105; ale żeby ich wpakować, trzeba było zarżnąć dwie inne książki, na których nie dawano nam takiego opustu i które dzięki temu poszły na marynatę.
Później Lucjan dowiedział się, że „marynatą” nazywają księgarze dzieła, które pleśnieją w skrzyniach, w głębokiej samotności magazynów.
– Wiesz zresztą – ciągnął Vidal – że Picard106 gotuje nowe powieści. Obiecują nam dwadzieścia procent od zwykłej ceny księgarskiej, aby wziąć szturmem rynek.
– Więc dobrze, na rok – odparł żałośnie wydawca, zmiażdżony ostatnią poufną uwagą Vidala do Porchona.
– Zatem porozumieliśmy się? – spytał Porchon nieznajomego.
– Tak.
Księgarz wyszedł. Lucjan usłyszał, jak Porchon mówił do Vidala:
– Mamy zamówionych trzysta egzemplarzy, przeciągniemy mu termin, sprzedamy Leonidasy po równych pięć franków, z płatnością półroczną, i…
– I – rzekł Vidal – zgarniemy tysiąc pięćset franków na czysto.
– Och! Wiedziałem dobrze, że koło niego ciasno.
– Zarzyna
92
93
94
95
96
97
98
99
100
101
102
103
104
105
106