Strona Guermantes, część druga. Марсель ПрустЧитать онлайн книгу.
rękę.
Wiedziałem, jaki wstręt ma babka do widoku pewnych zwierząt, a tem bardziej do ich dotknięcia. Wiedziałem, że jedynie przez rozsądek znosi pijawki. Toteż Franciszka doprowadziła mnie do rozpaczy, powtarzając babce z owemi chichotami, jakie się miewa z dzieckiem, gdy się je chce rozbawić: „O, jak te robaki biegają po pani”. To znaczyło w dodatku traktować naszą chorą bez szacunku, tak jakby już była zdziecinniała. Ale babka, której twarz oblekła się w spokojny i stoicki hart, nie okazywała nawet że słyszy.
Niestety, ledwie odjęto pijawki, kongestja wróciła, i to coraz silniejsza. Zdziwiło mnie, że w tej chwili, kiedy z babką było tak źle, Franciszka znika co chwila. To dlatego, że sobie zamówiła żałobę i nie chciała dać szwaczce czekać. W życiu większości kobiet, wszystko, nawet największa zgryzota, kończy się kwestją „przymierzania”.
W kilka dni później, kiedy spałem, matka zbudziła mnie w nocy. Z tą słodką oględnością, jaką w doniosłych okolicznościach ludzie przygnieceni głęboką boleścią znajdują nawet dla drobnych przykrości drugich, rzekła:
– Przepraszam, że cię budzę.
– Nie spałem, odparłem budząc się.
Mówiłem szczerze. Wielką zmianą, jaką nam przynosi przebudzenie, jest nietyle to, że nas wprowadza w jasne życie świadomości, ile że w nas zatraca pamięć przyćmionego nieco światła, w którem spoczywała nasza inteligencja, niby w opalowej głębi wód. Nawpół zamglone myśli, po których żeglowaliśmy jeszcze przed chwilą, wzniecały w nas ruch zupełnie wystarczający na to abyśmy je mogli określić mianem jawy. Ale przebudzenie spotyka się wówczas z interferencją pamięci. Wkrótce potem, nazywamy owe myśli snem, bo ich już sobie nie przypominamy. I kiedy błyszczy ta lśniąca gwiazda, która w chwili przebudzenia oświeca poza śpiącym cały jego sen, każe nam ona wierzyć przez kilka sekund, że to nie był sen lecz jawa; gwiazda – spadająca coprawda – która wraz ze swojem światłem unosi kłamliwe istnienie, ale także perspektywy snu, i człowiekowi, który się budzi, pozwala jedynie powiedzieć: „Spałem”.
Głosem tak łagodnym, iż zdawało się że boi się sprawić mi ból, matka spytała, czyby mnie nie zmęczyło zanadto gdybym wstał. Pieszcząc mi ręce, rzekła:
– Biedne maleństwo, już tylko na tatusia i na mamusię będziesz mógł liczyć.
Weszliśmy do pokoju. Zwinięta w kłębek na łóżku, inna istota niż moja babka, niby jakieś zwierzę któreby się przystroiło w jej włosy i ułożyło w jej łóżku, dyszało, jęczało, wstrząsało konwulsjami kołdrę. Powieki były zamknięte; ale raczej dlatego że się nie domykały niż że się otwierały, ukazywały kącik źrenicy, zamglony, zaropiały, odbijający mrok organicznej wizji i wnętrznego bólu. Wszystek ten ruch nie zwracał się już do nas; nie widziała nas już, nie znała. Ale jeżeli to już tylko jakieś zwierzę ruszało się tam, gdzie była ona, babka? Poznawało się przecież kształt jej nosa, nie sharmonizowany teraz z resztą twarzy, ale mający w rogu ten sam pieprzyk; poznawało się jej rękę, odsuwającą kołdrę gestem, który znaczyłby niegdyś że jej ta kołdra zawadza, a teraz nie znaczył nic.
Mama prosiła mnie o przyniesienie trochy wody z octem, aby zwilżyć czoło babki. Była to jedyna rzecz która ją chłodziła, tak przynajmniej myślała mama, widząc jak babka próbuje rozgarnąć włosy. Ale dano mi przez drzwi znak abym wyszedł do sieni. Wiadomość że babka kona, rozeszła się natychmiast po domu. „Dochodzący” lokaj – sprowadza się ich w wyjątkowych okolicznościach aby odciążyć służbę, co sprawia, że agonje mają coś odświętnego – otworzył drzwi księciu de Guermantes, który, zatrzymawszy się w przedpokoju, pytał o mnie: nie mogłem mu się wymknąć.
– Przychodzę, drogi panie, zasięgnąć żałobnych nowin. Chciałbym, na znak sympatji, uścisnąć dłoń pańskiego ojca.
Przeprosiłem, że trudno jest odwołać ojca w tej chwili. Pan de Guermantes wpadł niby w momencie gdy się wyjeżdża w podróż. Ale tak bardzo świadomy był grzeczności jaką nam wyświadczał, że to poczucie przesłaniało mu wszystko inne; koniecznie chciał wejść do salonu. Wogóle, książę miał zwyczaj upierać się przy całkowitem dopełnieniu formalności, jakiemi zamierzył uczcić kogoś, i mało się troszczył o to, że kufry są spakowane lub trumna gotowa.
– Czyście państwo wezwali profesora Dieulafoy? A! to wielki błąd. I gdybyście się państwo zwrócili do mnie, dla mnie byłby przyszedł, nie odmawia mi niczego, mimo że odmówił księżnej de Chartres. Widzi pan, otwarcie stawiam się przed księżniczką krwi. Zresztą, wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi, dodał książę, nie aby mnie przekonać że moja babka staje mu się równa, ale uczuwszy może, że przeciągać rozmowę na temat swoich forów u profesora Dieulafoy oraz przewag nad księżną de Chartres, nie byłoby może w najlepszym guście.
Rada księcia zresztą nie zdziwiła mnie. Wiedziałem że u Guermantów zawsze cytowano nazwisko profesora Dieulafoy jak nazwisko jakiejś bezkonkurencyjnej firmy, jedynie może z większym nieco szacunkiem. I stara księżna de Mortemart z domu Guermantes (trudno pojąć czemu, o ile chodzi o księżnę, zawsze prawie mówi się: „stara księżna de…” lub przeciwnie, o ile jest młoda, mówi się z filuterną miną w stylu Watteau: „młoda księżna de…”) zalecała, niemal mechanicznie, mrugając, w poważnych wypadkach: „Dieulafoy, Dieulafoy”, tak jak, kiedy chodziło o lody, mówiła: „Poire Blanche”, albo o ptifury: „Rebattet, Rebattet”. Ale nie wiedziałem, że ojcec właśnie kazał wezwać profesora Dieulafoy.
W tej chwili, matka, oczekująca niecierpliwie balonów z tlenem, które miały ułatwić babce oddechanie, weszła sama do przedpokoju, gdzie nie spodziewała się zastać księcia de Guermantes. Byłbym go pragnął schować nie wiem gdzie. Ale, przeświadczony że nic nie może być ważniejsze ani nie może matce bardziej pochlebić, jak również że nic nie jest nieodzowniejsze do podtrzymania własnej reputacji skończonego gentlemana, książę ujął mnie gwałtownie za ramię i mimo żem się bronił niby przed gwałtem, powtarzając: „Proszę pana, proszę pana”, pociągnął mnie ku mamie i rzekł: „Zechce mi pan uczynić ten wielki zaszczyt i przedstawić mnie swojej szanownej matce!” detonując lekko przy słowie matka. I tak dalece książę miał poczucie iż to jest zaszczyt dla niej, że nie mógł się powstrzymać aby się nie uśmiechnąć, mimo kondolencyjnego wyrazu twarzy. Trzeba mi było wymienić nazwisko księcia, co rozpętało natychmiast z jego strony przegięcia i szastania, mające poprzedzić pełny ceremonjał ukłonu. Książę zamierzał nawet wszcząć rozmowę, ale matka, pogrążona w boleści, szepnęła mi żebym szedł prędko i nie odpowiedziała nawet na frazesy pana de Guermantes. Książę, który się spodziewał że go poproszą do salonu i zamiast tego został sam w przedpokoju, byłby się wreszcie zabrał, gdyby nie ujrzał wchodzącego Saint-Loup, który przyjechał tego rana i przybiegł po nowiny. „A to awantura!” – wykrzyknął radośnie książę, chwytając siostrzeńca za rękaw, którego mu omal nie wyrwał i nie troszcząc się o obecność matki wracającej przez przedpokój. Saint-Loup, mimo swego szczerego zmartwienia, dość był, jak sądzę, rad, że uniknie spotkania się ze mną, zważywszy jego obecne usposobienie dla mnie. Wyszedł, pociągnięty przez wuja, który, mając mu coś bardzo ważnego do powiedzenia i omal nie wybrawszy się w tym celu do Doncières, nie posiadał się z radości, że sobie może oszczędzić takiego kłopotu.
– A! gdyby mi ktoś powiedział, że wystarczy mi przejść przez dziedziniec i że cię spotkam tutaj, wziąłbym to za grubą blagę; dobry kawał, jakby powiedział twój kolega Bloch.
I oddalając się z Robertem, którego trzymał za ramię, powtarzał:
– Ha, ha, zaraz widać, że dotknąłem sznura wisielca, lub czegoś w tym rodzaju: mam złodziejskie szczęście.
To nie znaczy, aby książę de Guermantes był źle wychowany; wprost