Brühl, tom drugi. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
mi się należy… Lubię przepych i miéć go będę około siebie, potrzebuję roztargnienia, aby nie płakać; wrzawy, aby głosu serca nie słyszéć: wszystko to być musi… Pan mi jesteś obcym, ja panu… możemy być dobremi przyjaciołmi, jeśli zasłużysz na to… Któż wié, mogę miéć fantazyą jaką i przez parę dni stać się miłą dla niego, ale niewolnicą niczyją nie będę… nawet…
Odwróciła się ku Brühlowi, który stał niemy i zakłopotany.
– Rozumiész mnie pan?
Minister milczał.
– Nikt mi o niczém w świecie nie mówił – ciągnęła daléj – kobiécym instynktem odgadłam wszystko; przeznaczenie moje znam i wiem…
– Pani – przerwał Brühl – są rzeczy, które przez usta przechodzić nie powinny, które zdradzić, jest to się skazać…
– Nie potrzebujesz mi mówić tego, ja wiem wszystko; powtarzam panu nawet to, co się panu zdaje tajemnicą. August II potrzebował sławy i rozgłosu ze swych miłostek, pobożny syn jego nie dopuści nawet podejrzenia na siebie. Dlatego wszystko się musi ułożyć tak, aby ludzkie oko nie widziało, ludzkie nie słyszało ucho.
I sucho śmiać się zaczęła.
– Spodziewam się, że dając panu władzę…. potęgę, łaskę, sama téż korzystać z nich muszę, i żądam, aby moje fantazye były poszanowane; a że miéć będę fantazye, to niezawodna. Ciekawą jestem życia, łaknę go, potrzebuję się upić, aby o bólu zapomniéć.
– Myślisz – poczęła żywiéj – że mi w któréjkolwiek życia godzinie zniknie z oczu obraz tego nieszczęśliwego? Widzę mury, któremiście go otoczyli; izdebkę ciemną, tarczan4 twardy, twarz stróża i oblicze jego zwiędłe, w długich jak wieki dniach, wpatrzone w małe okienko. Ale w tym człowieku mieszka wielki duch co go trzyma, co go może będzie trzymać tak długo, aż się kiedy drzwi więzienia otworzą. Prawda to, że druga wasza ofiara, biédny Hoym już się obwiesił w więzieniu?
Brühl patrzał w podłogę.
– Tak – rzekł sucho – i szkoda nie wielka: ja po nim płakać nie będę.
– Ja także nie – odparła Frania – ale tamtego nie zapomnę. Rozumiész pan, że ręka co go tam strąciła, choć ją z moją u ołtarza związano… ścisnąć méj dłoni nie może… Jesteśmy i będziemy sobie obcy.
Uśmiéchnęła się szydersko.
– Przyjąłeś pan katolicką wiarę dla mnie – rzekła – chociaż i to być ma tajemnicą. To także zaleca mi was niepospolicie! Co za takt i polityka!! Król polski potrzebuje ministra katolika w Polsce: Brühl jest tam katolikiem; Kurfirst saski musi miéć protestanta w Saxonii: Brühl tu będzie gorliwym luteraninem. Gdyby Zinzendorf został królem u Morawskich Braci, panbyś pewnie należał do herrnhuckiéj gminy… C’est parfait! c’est délicieux!
– Pani! – zawołał głosem wzruszonym Brühl – nie wiedząc, dotknęłaś mnie najboleśniéj. Ja jestem chrześcianinem i pobożnym; wyznanie dla mnie rzeczą podrzędną, ale ewangelia i jéj przepisy, miłość Zbawiciela…
Wzniósł oczy w niebo.
– To należy do pańskiéj roli: rozumiem – odezwała się Frania – a więc usuńmy to. Jabym spocząć pragnęła i być samą.
Spojrzała mu w oczy.
– Lecz cóż powié służba? co pomyślą ludzie, jeśli pani mnie ztąd wypędzisz? To nie może być!
– Ale inaczéj być nie może – zawołała Frania – pan możesz tu w gabinecie na sofce, na fotelu, gdzie chcesz przepędzić noc, ja pójdę do sypialni i zamknę się.
Brühl spojrzał na nią niespokojny.
– Pozwolisz więc pani, abym poszedł się przebrać i powrócił tu. Nikt w świecie stosunku naszego znać ani się go domyślać nie powinien. To pani wiadomo.
– Rozumiem! rozumiem! musi to być wszystko tajemnicą, a my najczulszemi małżonkami. Wyznaj pan, że po białym dniu to platoniczne małżeństwo nasze, będzie nadzwyczaj zabawne. Ludzie będą panu zazdrościć, kobiéty mnie; bo pan dla innych jesteś nie brzydkim mężczyzną, ale król daleko od was piękniejszy i – król w dodatku! Wolę być tajemną króla kochanką, niż prawdziwą ministra żoną.
Z szyderstwem śmiać się zaczęła.
– Wystawiam sobie jak N. pan na mnie przy żonie obawiać się będzie rzucić okiem, jaki będzie musiał być chłodny…
– Pani – łamiąc ręce przerwał Brühl – ściany mają uszy!
Frania ruszyła ramionami.
– Pani wiész – szepnął – że gdyby się to nietylko wydać miało, ale gdyby najlżejsze posądzenie, cień tylko prawdy wyszedł na świat, dla mnie i dla was wszystko zgubione.
– Szczególniéj dla mnie – odparła kobieta – bobym została z panem en téte à teté, bez żadnego widoku pociechy, a toby mi życie struło…
Więc – cicho.
Brühl, nic nie mówiąc, wysunął się z pokoju. Salony, które przechodził, jeszcze stały oświecone; przesunął się przez nie wolnym krokiem i na drugim ich końcu wszedł do swojego gabinetu. Kamerdyner i lokaj czekali tu na niego, wiedząc, że przyjdzie się przebierać.
Na stoliczku leżał strój ranny: paradny szlafrok z lyońskiego atłasu niebieskiego w żywo barwione kwiaty i świeża, biała jak śniég bielizna, i lekkie buciki jedwabne. Wszystko to było niepokalanéj świeżości.
Ponieważ przejście przez salony miało być znakiem pogaszenia świateł, kamerdyner wziął dwa srebrne lichtarze w ręce i poszedł przodem, świecąc mu do sypialni. U drzwi jéj Brühl go skinieniem odprawił i wszedł.
W gabinecie nie było nikogo, oprócz zrzuconéj zasłony i wianka pani młodéj, jéj rękawiczek i chustki. Drzwi dalsze od sypialni, były zamknięte.
Nocna lampka paliła się w kątku… w pokoju mrok panował i cisza. Zégar w mieście bił późną nocy godzinę. Brühl spojrzał najprzód przez okno, w ulicy już było pusto, illuminacya gasła. Po nad czarnemi kamienicami, stojącemi w mrokach, księżyc się wzbił wysoko i pływał w bawełnianych chmurach białych.
Noc była ciepła, letnia, milcząca… otworzył zdaleka okno, bo go powietrze dusiło.
W sypialni najmniejszego nie słychać było szelestu.
Mąż pięknéj Frani, przeszedłszy kilka razy po pokoju, obejrzał się, szukając miejsca dla spoczynku. Maleńka sofka i przystawione do niéj krzesło, musiały mu zastąpić posłanie. Sparł się na ręku i dumał… uśmiech ironiczny przebiegał mu usta, kilka razy spojrzał na drzwi sypialni i wkrótce, wszedłszy w innego rodzaju rozmyślania o przyszłości, znużony drzemać zaczął.
W snach przed oczyma śniło mu się złoto, świeciły brylanty, przewijały koronki, sunął cały przepych królewski, niemy, bez twarzy ludzkiéj, bez serca; potém obłoki białe, na nich cyfra z hrabiowską koroną i mroki.
Gdy oczy znużone otworzył, dzień już był biały, który go nieco przestraszył. Ruszył się coprędzéj z improwizowanego, a niewygodnego łóżka swego, krzesło postawił w miejscu, obwinął szlafrokiem i na palcach wyszedł do swoich pokojów.
Oczy jego szukały najprzód zégara… z przerażeniem ujrzał na jednym z nich godzinę szóstą ranną, o któréj zwykł był dzień już rozpoczynać. Wchodząc do gabinetu swego, spostrzegł téż stojącego już w pośrodku O. Guariniego, w swym rannym surducie szarym z czarnemi guziczkami, uśmiechającego się dobrodusznie.
Jezuita
4