Macocha, tom trzeci. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
zewski
Macocha, tom trzeci
Tom trzeci
I
Nieszczęśliwa wycieczka pani Dobkowej, którą ciekawość widzenia mężowskich skarbów o mało życia nie pozbawiła, chociaż winę całego wypadku zrzucono na rotmistrza, który raz jeszcze wygnany został z Borowiec, zostawiła po sobie w stosunkach obojga małżonków niezatarte ślady. Oślepły starzec zaczął jaśniej widzieć swe położenie. Odzyskał wprawdzie klucze, nie poniósł szkody, lecz tajemnica została zdradzona, zapasy jego i rodziny odwieczne obrachowano, obce oko je widziało, wypędzony rotmistrz miał roznieść po świecie wiadomość i złych ludzi łakomstwo rozbudzić. Choć chorej żonie przebaczył pan Salomon chcąc wierzyć, iż niegodziwego czynu dopuściła się za namową, wciągnięta, przez słabość, nie odzyskała ona jego serca, przywiązania i już nabytego zaufania; dostrzegł w niej nieprzyjaciela, którego się potrzeba było obawiać, strzedz i walczyć z nim nieustannie. Namiętność wystygła, został żal, zgryzoty i namysły jak znośnem przynajmniej uczynić życie. W niedostatku rotmistrza zjawił się ze Smołochowa przystojny officjalista Będziewicz, który tu ciągłe miał interessa, przesiadywał po całych dniach i z panią konferował. Przyjeżdżały z powodu tej dzierżawy smołochowskiej, do jejmości i różne inne podejrzane figury, na jakieś narady.
Dobek obawiał się wszystkiego, miał przeczucie jakichś nieszczęść nowych. Sabina wprawdzie wszelkiemi sposoby starała się go udobruchać, ugłaskać i na nowo panowanie odzyskać, lecz się to tylko chwilowo udawało. Dobek jak skoro po miłych pieszczotach odzyskał panowanie nad sobą, stawał się niedowierzającym i dzikim. Nawet już (czego nigdy wprzód nie bywało) objawy czułości z pewnym czasem wstrętem i niechęcią odpychał.
Wypadek w skarbcu choć zapomniany na pozór dawał się czuć w skutkach; większa część winy spadła na Porębę, choć cząstka jej na jejmości pozostała. Odpokutowała ona ją ciężką chorobą, lecz Dobkowi snadź i to nie zdawało się dostatecznem. Życie z dnia na dzień było nieznośniejsze. Salomon zamykał się z Eljaszem na długie godziny w swem mieszkaniu, przychodził znowu powoływany Aron, interesa pochłaniały starego.
Z jejmością widywali się ceremonialnie u obiadów, wieczorami, a o niczem ważniejszem mowy nie było, bo Dobek mieszać się do niczego jejmości nie dopuszczał. Bolała go i bezskuteczność poszukiwań dziecięcia, o którego los coraz więcej się niepokoił, a błąd popełniony codzień mu więcej dolegał.
Jejmość też ze swej strony nie zasypiała. Bądź co bądź czuła, że nie powinna poprzestać na tem co zdobyła, bo zdobycz była omylna. Ani serca męża, ani rządu majątku i interesów, ani ogromnych skarbów nie miała w ręku; w dobry czy zły sposób potrzeba to było pochwycić.
Małżonkowie, jakby przeczuwali blizką wojnę, chodzili około siebie badając się wzajemnie. Pan Salomon czynny był znowu bardzo. Zawieszenie broni byłoby jednak potrwało jeszcze długo, gdyby nie szczególne okoliczności.
Gdy pan Salomon chował ciało ojcowskie w grobach, wypadły papiery z trumny, które on zabrał z sobą. Nie miał ich ani czasu, ani ochoty odczytywać; rzucił je więc na jednym z kufrów w skarbczyku, mając zamiar później przepatrzyć.
W czasie bytności swej z rotmistrzem w podziemiach, Dobkowa pochwyciła do kieszeni zwitki te w nadziei, że to są regestra, mogące jej do obliczenia pieniędzy mężowskich posłużyć. Zapomniała o nich w chorobie i nierychło Rózia znalazłszy w kieszeni sukni, odniosła, ostrzegając, że może się one na co przydać mogą. Pani Dobkowa niedosyć wprawna w decyfrowanie takich notat, nie chcąc sobie pracy zadawać nad niemi, odniosła je, polecając wielką tajemnicę, księdzu kanonikowi Żaglowi.
W kilka tygodni potem, widząc się z nim zapytała o nie, i otrzymała odpowiedź, że w istocie papiery są ważne bardzo, lecz do pomówienia o nich czas jeszcze nie przyszedł.
Od niepamiętnych lat, mimo odosobnienia Borowiec, co rok, czasem raz we dwa lata, potajemnie i jak najmniej robiąc rozgłosu przybywało tu kilka osób, mianowanych familią i jakby do rodziny należących, które zatrzymywały się dni kilka we dworze, były przyjmowane skromnie bez występu, i odjeżdżały niewiadomo dokąd, jak niewiadomo też było, zkąd przyjechały.
W roku przeszłym zjazdu tego czy odwiedzin niebyło. Zazwyczaj, gdy ci panowie przyjeżdżali, Eljasz i drugi stary sługa sami tylko przypuszczani bywali do posługiwania im, odbywały się ciche jakieś narady, żadnych uroczystych biesiad ani przyjęć nie było. Szeptano więcej niż mówiono; przyjeżdżający mieli pozór cudzoziemców.
Wśród nieszczęść, jakie spadły na Borowce, Dobek musiał o tych zjazdach zapomnieć, gdy jednego dnia przyniósł mu kartę Eljasz, która go mocno zafrasowała.
Po odebraniu jej, poszedł pan Salomon na górę do żony.
– Moja jejmość, rzekł sucho: przybywają tu do mnie co lat kilka dla narady w interesach familijnych, krewni dalecy, babki i prababki: z okolic Gdańska i Pruss… Są to ludzie na pół obcy, do rozmowy nieskłonni, ja mam z nimi co do naradzenia się, lubimy być sami…
– A to sobie siedźcie sami! zawołała Dobkowa… kiedym ja waszego towarzysza nie godna…
Dobek nie zważał na kwaśną odpowiedź, jakby jej nie słyszał.
– Jejmość sobie na parę dni pojedziesz do Smołochowa – rzekł.
– A to co ma znaczyć? ofuknęła się Dobkowa. Coż to? ja nawet z daleka na ichmościów patrzeć nie jestem godna, a jegomość się wstydzisz żony?
– Moja jejmość, odparł Salomon: tu nie o to idzie; u mnie taki zwyczaj był, jest i będzie, że się naówczas kobiety nie pokazują… Jedź najlepiej do Smołochowa; wszak oprócz tego lubisz się radzić tego gołowąsa Będziewicza..
– A to znowu coś innego? już ci Będziewicz szkodzi?
– Ani on mi śmierdzi, ani pachnie, zimno odezwał się Dobek; ale go nie lubię… Z tem jednak mniejsza; trzeba, żebyś jejmość pojechała.
– Ja się ani ruszę! zawołała Dobkowa. Po co? czego? nie pokąsam was! A! to mi piękna rzecz żonę z domu wypędzać!
– Nie wypędzam, lecz jeśli jejmość się uprzesz zostać, będziesz musiała się zamknąć i nie wychodzić.
– Cóż to ja niewolnica jestem czy sługa?
– To obyczaj domowy, do którego się trzeba zastosować.
Sabina się rozśmiała.
– Co mi tam do waszych obyczajów! poczęła jejmość, żywo chodząc po pokoju… Ślicznąbym żoną była i gospodynią, gdybym się dla gości dała z domu wypędzić! Nie pojadę do Smołochowa… a gdy przybędą, zrobię co mi należy…
– Zamkniesz się waćpani w swoich pokojach…
Dobkowa zaczęła się śmiać, a na twarz starego wystąpiła czerwoność, zsiniał potem niemal z gniewu, drzwiami za sobą rzucił i wyszedł.
Nazajutrz z okien swoich zobaczyła Sabina przybywającą brykę, z której wysiadło trzech mężczyzn z cudzoziemska ubranych. Ci weszli na dół do pana Dobka i drzwi się za nimi zamknęły. Na obiad ani gospodarz, ani oni nie stawili się, kazano go znieść na dół; wieczorem toż samo. Zanocowali w pokoju przy mieszkaniu gospodarza. Drugiego dnia toż samo było; powtórzyło się to i ostatniego, poczem czarno ubrani panowie odjechali jak przybyli.
Niezmiernie ciekawa tych ludzi i co oni tu robić mogli, podglądywać się starała i podsłuchywać jejmość, lecz nic a nic nie doszła. Chodząc po zamku i do koła komnat męża, w pewnych godzinach dosłyszała jakby szmer modlitw lub cichy śpiew dochodzący ją od tego mieszkania, lecz nie mogła dobrze rozpoznać co to było.
Przez całą tę trzydniówkę nie mogła też się ani razu widzieć z mężem, choć po kilkakroć do niego posyłała. Gniew jej doszedł do wysokiego stopnia… Po wyjeździe tych tajemniczych gości, gdy Dobek przyszedł blady przywitać się z nią, prawie doń mówić nie chciała…
– Gdybym była mogła przewidzieć co mnie tu czeka, rzekła – i to utrapione życie pustelnicze, na jakie jestem skazana, bądź waćpan pewien, że wolałabym była pozostać na dzierżawie w Smołochowie.
– I toby bodaj było najlepiej! mruknął Dobek.
– Ale