Dr. Murek zredukowany. Tadeusz Dołęga-mostowiczЧитать онлайн книгу.
pani idzie tu – pociągnął ją do sypialni, a stąd do łazienki. – Proszę obmyć krew. Zaraz przyniosę pani ubranie.
– Ja się boję! – jęknęła. – Ja się boję, niech pan nie odchodzi!
Wyglądała okropnie. Twarz podrapana ociekała krwią, resztki kombinezki żałośnie zwisały z jednego ramienia. Pełne obwisłe piersi i duży okrągły brzuch pokryty siecią niebieskich żyłek, również nosiły liczne ślady walki.
– Jakie to szczęście – przemknęło Murkowi przez głowę, – że Nira nie widziała tego wszystkiego. Gdzie ona może być?… Może gdzie leży zemdlona!
Nawinął się właśnie lokaj, któremu kazał odszukać garderobę panny. W buduarze był już spokój. Pani Horzeńska, zanosząc się spazmatycznem łkaniem, doprowadzała przed lustrem swój wygląd do jakiego-takiego porządku. Jej męża już nie było. Musiał wynieść się do gabinetu. Ciotka Leokadja cuciła w kącie marszałkową Radecką. Murek przypomniał sobie poco tu wszedł: chodziło o palto. Podniósł je z podłogi, strzepnął i właśnie rozejrzał się za bezpiecznem miejscem, gdzieby je ulokować, gdy w drzwiach stanęła babcia Horzeńska. Oparta na swojej laseczce i blada, jak papier, zwróciła się jednak do Murka z uśmiechem:
– Dobry wieczór, panie Franku. Proszę mi wybaczyć, że w moim domu…
Głos zadrżał i już Murek przestraszył się, że staruszka straci przytomność. Ona jednak opanowała się i dorzuciła jednym tchem:
– Dziękuję. Proszę, Nirę znajdzie pan w jej pokoju.
Nic nie odpowiedział, tylko serce mu się ścisnęło litością i podziwem dla tej staruszki. On sam, młody i zdrowy, pomimo silnych nerwów, czuł się zupełnie wytrącony z równowagi. W pierwszych chwilach działał nie myśląc, zrobił to, co zrobiłby instynktownie w każdej podobnej sytuacji. Teraz jednak nie umiał przywołać się do przytomności, zrozumieć, co właściwie zaszło i jaką on sam w tem rolę odegrał. Ogarnął go nagle wstyd za tych ludzi, uczucie wstrętu, podobne do tego, jakie miał już raz, kiedy jeden z kolegów biurowych ukradkiem wybierał mu z szuflady papierosy. Czuł się tak, jakby w jego oczach zostało zdemaskowane jakieś nędzne oszustwo, jakby odkrył falsyfikat w tem, co cenił, co chciał cenić. A jednocześnie gdzieś pod krtanią łaskotała go potrzeba śmiechu. Przykrego, złego śmiechu.
Minął się w korytarzyku z rudą dziewczyną, którą służący dość bezceremonjalnie popychał ku kuchennemu wyjściu. Zapukał do drzwi Niry. Nie było odpowiedzi, wobec czego nacisnął klamkę. Leżała na tapczanie, oparta na łokciach i czytała książkę.
– No, jakże tam? – zapytała, nie odwracając głowy – życie rodzinne kwitnie?
– To ja – powiedział Murek – dobry wieczór pani.
Zerwała się i usiadła:
– Pan?… A pan skąd się tu wziął?
– Właśnie przyszedłem niedawno…
– W samą porę! – wybuchnęła głośnym śmiechem.
Podciągnęła nogi i zakryła je brzegiem różowego szlafroczka. Na włosach miała siatkę, która, zapinając się pod brodą, podkreślała śliczny owal jej twarzy. Rozjarzone śmiechem oczy paliły się czarnym ogniem. Wydała mu się nieprawdopodobnie i niewiarygodnie piękna, najdroższa i najbardziej upragniona.
– Przyjechała pani! – chwycił jej rękę i wśród pocałunków powtarzał: – Przyjechała! Moja ukochana! Przyjechała… Tak tęskniłem…
Lekko wyswobodziła dłoń z jego rąk:
– No dobrze, dobrze, ale niech mi pan powie, czy tamci już wszyscy w szpitalu?
– Którzy tamci? – zdziwił się szczerze.
– No, moja kochana rodzinka!
Zasępił się:
– Rzeczywiście, bardzo… bardzo przykre… Pani słyszała?
Z irytacją odsunęła książkę:
– Czy słyszałam! Cała dzielnica musiała słyszeć. Mama jest zupełnie niepoczytalna! Czy to pan pisał ten anonim?…
Murek aż oniemiał.
– No, mnie pan może się przyznać. Pan pisał?
– Jaki anonim?
– Niechże pan nie udaje – zniecierpliwiła się. – Babcia pisała, że tatuś zrobił panu brutalną scenę, a zaraz po liście babci przyszedł ten anonim o tatusiu i jego… złotowłosej amantce. Muszę panu przyznać, że to było szatańsko zręczne posunięcie. Nie podejrzewałam pana o tyle dyplomatycznych zdolności: jednym zamachem zemścić się na tatusiu, zdyskredytować go i zmusić matkę, a zatem i mnie do powrotu.
– Myli się pani – potrząsnął głową – nigdy w życiu nie napisałem żadnego anonimu. I zdaje mi się, że niczem też nie dałem pani, panno Niro powodów do posądzenia mnie o taką podłość.
Wzruszyła ramionami:
– Ach! Podłość! Lubi pan nadużywać mocnych słów. Może nie pan pisał, ale pan to zaaranżował. Mama, gdy przeczytała o zastawieniu jej brylantów, wpadła w istny szał. Bałam się, że nasz dom musi teraz przypominać scenę teatru z ostatniego aktu „Hamleta”. Same trupy. Co?
– Jakie to szczęście, że pani tego nie widziała!…
– O, nie. Podobne widowisko może być interesujące, ale jeden raz. Gdy powtarza się częściej, zaczyna nudzić. Wykąpałam się tymczasem i jak pan widzi, usiłowałam czytać, o ile odgłosy życia rodzinnego na to pozwalały.
Murek posmutniał. Był przekonany, że Nira nadrabia miną, by nie okazać, jak wstydzi się za swoich, lecz dotknął go ten sarkastyczny ton.
– Panno Niro – odezwał się. – Niech pani nie udaje cynizmu. Proszę mi wierzyć, że w pełni współczuję z panią, że dla mnie to… to zajście jest równie bolesne…
– O?… Bolesne? Czyżby i pan przytem oberwał jakiegoś guza? – zaśmiała się swobodnie.
Murek zmarszczył brwi:
– Powtarzam, że nie do twarzy pani z tym tonem. Wiem doskonale, że pani cierpi. Drwinami tego się nie zakryje. Musi pani kochać i rodziców i dom… ognisko…
Nira wyprostowała się, jej oczy zwęziły się i błysnęły gniewem:
– Kochać?… Kochać?… Ja nie cierpię ich! Słyszy pan, nie cierpię! Duszę się w tym domu! Ze wstrętem oddycham tem powietrzem. Czy pan nie widzi, że jestem młoda, chcę życia, chcę szczęścia, chcę prawdziwego zła i dobra, nawet cierpień, nawet krzywd, ale prawdziwych, bujnych, żywiołowych! A tu jest trupiarnia! Dogorywanie! Tu niema żadnego ogniska, tylko sterta nawozu, tlejąca w zaduchu hipokryzji!… To wszystko jest skazane na zagładę! Co mnie może łączyć z tem roślinnem dogorywaniem, z tem… z tem… próchnem!…
Zerwała się i oburącz chwyciła się za głowę:
– O, Boże, Boże! Ja muszę stąd się wydostać, ja muszę oderwać się od tego! Nie dam się wessać w to grzęzawisko! Nie dam się! I wyrwę się, słyszy pan, wyrwę się za wszelką cenę!
Stała przed nim, drżąca z gniewu i buntu.
– Nie zniosę tego dłużej, duszę się!
Ogromna radość ogarnęła Murka. Na początku trochę przestraszony jej wybuchem i pogardą, z jaką mówiła o własnej rodzinie, teraz widział tylko jedno, prostą konsekwencję: ona chce czemprędzej rozstać się z domem, a zatem wyjść za niego, zacząć nowe życie.
– Niro, szczęście moje! – wyszeptał w największem rozczuleniu. – Zabiorę cię, tak,