Dr. Murek zredukowany. Tadeusz Dołęga-mostowiczЧитать онлайн книгу.
pan swoje obowiązki. Nie mogę tolerować tego, bym musiał w godzinach urzędowych szukać swoich podwładnych po całem mieście.
– Byłem w Izbie Skarbowej, panie…
– To już nie należało do pana. O ile się nie mylę, wydałem panu wczoraj polecenie przekazania spraw podatkowych właściwemu referentowi. Tymczasem był pan łaskaw nie zastosować się… Tak… Zlekceważyć moje zlecenie. Ani pan Lassota, ani pan Kubinowski nic od pana nie dostali. To jest przeciwne mojemu pojęciu o porządku.
– Panie prezydencie. Bardzo przepraszam, ale sądziłem, że to nie jest aż tak pilne. Pozatem myślałem, że… zdawało mi się, że pan był zadowolony z mojego…
– Panie doktorze – przerwał Niewiarowicz – pan sądził, pan myślał, to panu wolno. Ale nie wolno panu ignorować moich dyspozycyj. Tak. Ma pan ściśle określony zakres spraw i proszę do nich wrócić. Jeżeli zaś to panu nie odpowiada… Ha… Wspominał pan, iż Czakowski ciągnie pana do siebie. Cóż?… W skarbowości można zrobić karjerę. Osobiście radziłbym panu… Tak. Tam dostałby pan etat…
Niewiarowicz dotychczas siedział nieruchomo i wyraźnie unikał wzroku Murka. Teraz wstał i zbliżył się do niego.
– Etatby pan dostał – powtórzył zachęcającym tonem. – Słowo daję, że życzę panu jak najlepiej. Jeżeliby pan chciał, to mogę nawet pomówić o tem z Czakowskim. Tak. Co?
Murek patrzał nań szeroko otwartemi oczyma:
– Ależ, panie prezydencie – wyjąkał. – Ja wcale nie miałem zamiaru… I dlaczego?… Przepraszam, jeżeli zawiniłem i na przyszłość…
– Na przyszłość – wpadł mu w słowa Niewiarowicz – powinien pan oceniać życzliwe rady. Ot co! Widzę, że panu praca w samorządzie nie odpowiada. Pan jest młody, doktorze, i życie przed panem. Tak. A tutaj co?… No, panie Franciszku, niech pan raz posłucha doświadczonej rady starego człowieka. Tak będzie najlepiej. Dla pana….
Murek oparł się ręką o krzesło. Teraz już nie wątpił, że wchodzą tu w grę owe niedorzeczne zarzuty Gąsowskiego, o których mówił Boczarski. Postanowił rzecz postawić jasno.
– Panie prezydencie – zaczął – mówiono mi, że wczoraj na bankiecie radca Gąsowski wyraził w stosunku do mnie, czy do mojej przeszłości jakieś podejrzenia. Otóż zapewniam pana prezydenta, że nigdy, pod żadnym względem nie zrobiłem nic takiego, czegobym musiał wstydzić się, cobym musiał ukrywać. I jeżeli dlatego pan prezydent chce, bym się usunął, gotów jestem świadkami udowodnić…
Głos mu uwiązł w gardle. Niewiarowicz poczerwieniał i wybuchnął:
– Co pan! Co znowu! Zbiera pan jakieś idjotyczne plotki po mieście, imputuje mi pan jakieś konszachty, inwigilacje… Co za bzdury! Mnie tam nie obchodzi czyjeś gadanie. Może pan myślisz, że boję się kogoś? Że wystarczy palcem kiwnąć, żebym już dudy w miech?… Pan mnie obrażasz, panie Murek! Tak. Pan nie zdaje sobie sprawy z tego, że mówi pan do Niewiarowicza, herbu Pomian! Pluję na wszelkie stosunki. Rozumie pan? Niewiarowicze swemi szablami wyrąbali swoją niezależność. Jacek Niewiarowicz kazał biskupowi Hromieszce wlepić dwadzieścia nahajów w goły tyłek, gdy ten ośmielił się mu grozić królewskim trybunałem! Rozumiesz pan? A pan mnie tu posądzasz o to, że się kogoś lękam?… Tak?… To jest, wybacz pan, bezczelność, panie Murek…
Z rozmachem uderzył pięścią w stos papierów, aż kałamarze podskoczyły na biurku.
– Nic mnie pańska przeszłość nie obchodzi i nic niczyje gadania – sapał, rozgarniając i burząc swoje siwe włosy, aż się nastroszyły i nad czerwoną od gniewu twarzą wyglądały, jak rozwichrzony srebrny płomień. – Pan nie masz nawet szacunku dla zwierzchnika. Tak. Ale ja panu zakazuję występować przedemną z czemś podobnem. Ja to wykluczam raz nazawsze.
Niewiarowicz dyszał ciężko i tak był podniecony, że bez celu przekładał i przestawiał gwałtownemi ruchami różne przedmioty na biurku. Cały ten wybuch był dla Murka niezrozumiały. Wspominając o bankiecie, nie użył przecie żadnego słowa niestosownego! Nie miał najmniejszego zamiaru urażenia prezydenta i milczał teraz, ostatecznie zdezorjentowany, chociaż ucieszył się tem, że owa opowiedziana przez Boczarskiego historyjka nie miała nic wspólnego z rażącą zmianą w ustosunkowaniu się doń Niewiarowicza.
Po dłuższem milczeniu Murek odezwał się:
– Bardzo przepraszam, panie prezydencie, nie miałem ani w myśli czemkolwiek pana dotknąć.
Niewiarowicz zakaszlał, mruknął coś pod nosem i pochylił się nad papierami.
– Zaraz, według życzenia pana prezydenta, oddam te referaty Lassocie i Kubinowskiemu.
– Niech pan przedtem mnie to pokaże – kiwnął głową Niewiarowicz.
Murek skłonił się i wyszedł. Z miny Więcka i maszynistek wywnioskował, że podsłuchiwali. Zresztą i podsłuchiwać nie potrzebowali. Prezydent krzyczał na cały gmach. W każdym razie odczuł wyraźnie zmianę swojej sytuacji. Jeszcze wczoraj za podsłuchiwanie zrobiłby im surową wymówkę. Dziś musiał udać, że niczego nie spostrzega.
Panna Celina, wątła, anemiczna blondynka, przywitała Murka wystraszonem spojrzeniem. Widocznie nasłuchała się już od innych sprawozdań z awantury w gabinecie prezydenta.
Bez słowa otworzył szafę i zaczął wyjmować akty. Była tego spora kupa. Gdy zaczął pracować w magistracie, miał przydzielone tylko trzy referaty. Z biegiem czasu Niewiarowicz przekazywał mu coraz więcej nowych, przyczem tak się złożyło, że dr. Murek, chociaż w poborach i w randze równy innym szefom sekcyj, stał się ich faktycznym zwierzchnikiem i – jak mówiono – trząsł całym zarządem miejskim. Nie przysparzało mu to sympatji ani w oczach kolegów, ani wśród wielu zawistnych, rozplotkowanych i ustawicznie wzajem przeciw sobie intrygujących urzędników w mieście, w Izbie Skarbowej, w Województwie, w Starostwie i t. d. Niezasłużenie, gdyż Murek wcale nie rwał się do władzy. Poprostu lubił pracować, umiał dbać o ogólny porządek, a w swoich działach pracował tem systematyczniej, że nie wierzył w swoje zdolności do improwizacji. Myślenie, wyrabianie własnego zdania, ogarnianie jakiegokolwiek przedmiotu przychodziło mu z większą trudnością, niż innym. Już w latach szkolnych cierpiał bardzo z powodu tego upośledzenia. Niektórzy profesorzy wręcz odmawiali mu inteligencji. Do równowagi wrócił dopiero wtedy, gdy zwierzył się ze swej tragedji ś. p. doktorowi Słowińskiemu
– Mówisz głupstwa – powiedział wtedy Słowiński. – Patrzę na ciebie od czasu, gdyś jeszcze nie miał dziewięciu lat. Bądź przekonany, że uważniej i z większem zainteresowaniem obserwuję twój rozwój, niż ci pedagodzy. Nie robię im z tego zarzutu. Są jeszcze młodymi wychowawcami. Ale zapewniam cię, że w porównaniu z twoimi kolegami, nie jesteś ani o jotę głupszy. Wiesz tyle, co oni, a rozumiesz może więcej. Nie masz tylko owej lotnej inteligencji, owej błyskotliwości umysłowej. Myślisz wolniej, lecz nie znaczy to, byś myśleć nie umiał.
Słowa te głęboko zapadły w pamięć Franciszka Murka, uratowały go przed utratą wiary w siebie, pozwoliły mu przebrnąć przez ostatnie lata gimnazjum i wydział prawny Uniwersytetu, wreszcie wskazały metodę pracy samodzielnej i dały kamerton w jego ustosunkowaniu się do ludzi, nakazując powściągliwość w reakcjach, opanowanie impulsów, działanie po dojrzałym namyśle.
Dlatego właśnie po upływie pół godziny, wracając z pliką teczek do gabinetu Niewiarowicza, nie miał jeszcze gotowych wniosków, nie wyrobił sobie zdania o zachowaniu się prezydenta i postanowił nie śpieszyć z zabiegami o wyjaśnienie pobudek i celu jego działania.
Niewiarowicz już się uspokoił, a chociaż unikał podawnemu wzroku Murka, rozpytywał go tonem niemal życzliwym o szczegóły przedstawionych przezeń referatów. Przy nim też wezwał Lassotę, Kubinowskiego i Jelczę, oddając im papiery i zaznaczając,