Эротические рассказы

Pierwsze kroki. Оноре де БальзакЧитать онлайн книгу.

Pierwsze kroki - Оноре де Бальзак


Скачать книгу
opaska, na której czytało się srebrzysto-białymi literami: Isle-Adam – Paryż, a z tyłu: Linia Isle-Adam. Nasze wnuki byłyby w błędzie, gdyby sądziły, że wehikuł ten mógł zabrać tylko trzynaście osób, licząc w to Pietrka: w ważnych wypadkach ładowano jeszcze trzech do kwadratowego przedziału pokrytego płachtą, gdzie tłoczyły się walizy, skrzynie i paczki; ale ostrożny Pietrek wpuszczał tam tylko znajomych klientów, i tylko o jakieś czterysta kroków za rogatką. Ci mieszkańcy kojca – miano dawane przez woźniców tej części wehikułu – musieli wysiadać przed każdą wsią przy drodze, gdzie znajdował się posterunek żandarmerii. Przepełnienie zabronione rozporządzeniami tyczącymi bezpieczeństwa podróżujących, było wówczas zbyt jaskrawe, aby żandarm, zasadniczo sympatyzujący z Pietrkiem, mógł poniechać spisania protokółu. Tak więc wehikuł Pietrkowy tryndał w pewne soboty popołudniu lub poniedziałki rano po piętnastu pasażerów; ale wówczas swemu staremu, wielkiemu koniowi, zwanemu Kasztan, Pietrek przydawał towarzysza w osobie małego konika, dla którego nie miał dosyć słów pochwały. Konik ten, była to klacz imieniem Sarenka; jadła mało, żywa była jak iskra, niestrudzona, warta swojej wagi złota11.

      – Moja żona nie oddałaby jej za tego nieroba Kasztana! – wołał Pietrek, kiedy podróżny pozwolił sobie zażartować z tej miniatury konia.

      Różnica między tym a drugim powozem była taka, że drugi powóz był na czterech kołach. Powóz ów, dziwacznej budowy, zwany powóz na czterech kołach, brał po siedemnastu pasażerów, a miał ich mieścić tylko czternastu. Robił hałas tak straszny, że często w Isle-Adam mówiono: „O, jedzie Pietrek!”, kiedy wyjeżdżał z lasu porastającego zbocze. Podzielony był na dwie części, z których pierwsza, zwana środek, mieściła sześciu pasażerów na dwóch ławeczkach, a druga – rodzaj kabrioletu umieszczonego z przodu – nazywała się przodkiem. Przodek ten zamykał się niewygodną i dziwaczną szybą, której opis zająłby zbyt wiele miejsca, aby można było o niej mówić. Powóz o czterech kołach uwieńczony był krytą imperiałką, w której Pietrek mieścił sześciu pasażerów, a którą zasłaniało się skórzanymi firankami. Pietrek sadowił się na siedzeniu prawie niewidzialnym, umieszczonym poniżej oszklenia przodka. Woźnica z Isle-Adam płacił podatki, jakim podlegają wehikuły publiczne, jedynie za swą kukułkę, rzekomo przewożącą sześciu pasażerów, brał zaś przepustkę za każdym razem, kiedy się posługiwał pojazdem o czterech kołach. To może się wydać osobliwe dziś, ale w początkach podatek na wehikuły, wprowadzony z pewną nieśmiałością, pozwalał przedsiębiorcom na te drobne oszukaństwa, dające im przyjemność wykiwania urzędników, wedle ich słownika. Stopniowo wygłodniały Fiskus12 zrobił się surowszy, zabronił wehikułom krążyć bez podwójnego stempla, który obecnie zwiastuje, że są wymierzone i że podatek za nie jest opłacony. Wszystko ma swój czas niewinności, nawet urząd podatkowy; ale z końcem roku 1822 czas ten trwał jeszcze. Często, w lecie, wehikuł o czterech kołach i kukułka jechały zgodnie drogą, wioząc trzydziestu dwóch pasażerów, a Pietrek płacił taksę jedynie od sześciu. W owych szczęsnych dniach konwój ruszał o wpół do piątej z przedmieścia Saint-Denis i przybywał dzielnie o dziesiątej wieczór do Isle-Adam. Toteż, dumny ze swej jazdy, która wymagała donajęcia nadliczbowych koni, Pietrek powiadał: „Ostrośmy jechali13!”. Aby móc zrobić dziewięć mil w pięć godzin w tej kawalkadzie, kasował wówczas postoje, jakie woźnice czynią zazwyczaj na tej drodze, w Saint-Brice, w Moisselles i w La Cave.

      Hotel pod Srebrnym Lwem zajmuje plac bardzo głęboki. Fasada ma wprawdzie tylko trzy czy cztery okna na przedmieście Saint-Denis, ale za to w długim dziedzińcu, na którego końcu są stajnie, mieści się cały dom przylegający do muru sąsiedniej posiadłości. Wejście tworzyło rodzaj korytarza, w którym mogły stać dwa lub trzy powozy. W r. 1822, biura wszystkich przedsiębiorstw pomieszczonych pod Srebrnym Lwem prowadziła żona oberżysty, która miała tyle ksiąg, ile było linii, przyjmowała pieniądze, zapisywała nazwiska i składała poczciwie paczki w swej olbrzymiej kuchni. Podróżni zadowalali się tą patriarchalną swobodą. Skoro przybyli za wcześnie, siadali pod okapem obszernego komina lub też wystawali w bramie lub wreszcie udawali się do Kawiarni trybunalskiej, stanowiącej narożnik ulicy tej nazwy, równoległej do ulicy d'Enghien, od której dzieli ją tylko kilka domów.

      W pierwszych dniach jesieni, w sobotę rano, Pietrek, z rękami wsadzonymi w kieszenie przez dziury w swojej bluzie, siedział pod bramą Srebrnego Lwa, skąd było widać w amfiladzie kuchnię, dalej zaś długi dziedziniec, na którego końcu rysowały się czarno stajnie. Dyliżans do Dammartin właśnie wyjechał i ruszył ciężko za dyliżansami Touchard. Było już po ósmej. Pod ogromną sienią, nad którą istnieje na długim szyldzie napis: Hotel pod Srebrnym Lwem, stajenni oraz parobkowie obsługujący dyliżanse spoglądali na powozy ruszające z miejsca w tempie, które tak myli podróżnych, budząc w nich nadzieję, że cały czas konie będą szły tym krokiem.

      – Zaprzęgamy, panie starszy? – spytał Pietrka stajenny, kiedy już nie było widać nic.

      – Kwadrans na dziewiątą, a nie widzę jeszcze ani źdźbła pasażera – odparł Pietrek. – Gdzie oni się zaszyli? Ale możesz zaprzęgać. I pakunków też nie ma. Kroć diasków! Tamten nie będzie wiedział, gdzie wetkać swoich pasażerów dziś wieczór, śliczna pogoda, a ja mam całej parady zapisanych czterech. To mi ładna gratka na sobotę! Zawsze tak, kiedy człowiekowi potrzeba pieniędzy! Cóż za pieskie rzemiosło! Co za psie rzemiosło!

      – Gdybyście ich mieli, gdzieżbyście ich pomieścili, skoro mamy dziś tylko kukułkę? – rzekł stajenny, starając się uspokoić Pietrka.

      – A mój nowy powóz? – rzekł Pietrek.

      – To on istnieje? – spytał gruby Owerniak14, pokazując w uśmiechu zęby białe i szerokie jak migdały.

      – Stary niedojdo, potoczy się jutro, w niedzielę, i trzeba nam będzie osiemnastu pasażerów.

      – A, ba! Ładny powóz to zagrzeje cały interes – rzekł stajenny.

      – Powóz takuteńki jak ten, co jeździ do Beaumont! Ale! Nowiusienieczki! Malowany czerwono i złoto, tak że Touchardów szlak trafi ze złości! Trza mi będzie trzy konie. Znalazłem konika do pary z kasztanem, a Sarenka pójdzie gracko na przyprzążkę. No, dalej, zaprzęgaj – rzekł Pietrek, który spoglądał ku bramie Saint-Denis, ładując tytoń do krótkiej fajeczki. – Widzę tam jakąś paniusię i młodego pana z paczkami pod pachą, szukają Srebrnego Lwa, bo ani nie spojrzą na kukułki. Oho! Zdaje mi się, że ta paniusia to stara znajoma!

      – Częstoście zajechali pełno, ruszywszy z domu pusto – rzekł stajenny.

      – Ale pakunków nie ma! Kroćset kartaczy! Cóż za los!

      I Pietrek usiadł na jednym z ogromnych słupów, chroniących mur od uderzeń osi, ale usiadł z miną niespokojną i zadumaną, która nie była mu zwyczajną. Ta rozmowa, nieznacząca na pozór, poruszyła okrutne troski skryte w głębi Pietrkowego serca. A co mogło mącić serce Pietrkowe, jeśli nie piękny wehikuł? Paradować na gościńcu, iść o lepsze z Touchardami, rozszerzyć swój interes, wozić pasażerów winszujących mu wygód postępowej lokomocji, miast słuchać ich ustawicznych wymówek za jego pudło, taka była chwalebna ambicja Pietrkowa. Otóż woźnica z Isle-Adam, uwiedziony żądzą zakasowania swego kolegi, doprowadzenia go może do tego, aby mu kiedyś wyłącznie zostawił linię Isle-Adam, przeliczył się z siłami. Zamówił w istocie pojazd u Farry, Breilmann i C-ie, powoźników, którzy właśnie wprowadzili angielskie resory w miejsce dawnej mechaniki francuskiej, ale ci nieufni i twardzi


Скачать книгу

<p>11</p>

warta swojej wagi złota – tj. warta tyle złota, ile sama waży. [przypis edytorski]

<p>12</p>

Fiskus (z łac. fiscus: koszyk na pieniądze) – Skarb Państwa a. organy administracyjne ściągające podatki; termin funkcjonujący już w staroż. Rzymie. [przypis edytorski]

<p>13</p>

ostrośmy jechali – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: ostro jechaliśmy. [przypis edytorski]

<p>14</p>

Owerniak – mieszkaniec Owernii a. osoba pochodząca z Owernii (fr. Auvergne), górzystego, uzdrowiskowego regionu w centralnej Francji. [przypis edytorski]

Яндекс.Метрика