Dzieci ulicy. Janusz KorczakЧитать онлайн книгу.
zawsze dawał, bo on mnie kocha i ja jego także. Chociaż on już teraz nie jest taki, jak dawniej. Mówił mi to sam: „At, śmieją się ze mnie tylko przez ciebie; nawet się pocałować nie dasz, jak jaka hrabina albo co”. Ale ja sobie myślałam zawsze, że to nic nie szkodzi, bo jak on pójdzie ode mnie, to się powieszę i już.
Mańka skończyła. Oczy jej lśniły jak dwie głownie, z twarzy krew zdawała się tryskać; przez dziury podartej koszuliny widać było dziecięcą pierś, falującą mocno. Było to dziecię-kobieta. Dojrzała ona przedwcześnie w tym zgniłym życiu i miała zginąć w zgniliźnie.
Nie, Mańka znalazła obronę przeciw tej nędzy, która ją w życiu czekała; tej nędzy, co się tuła pomiędzy cyrkułem, szpitalem i kryminałem: miała sobie życie odebrać.
Oto pierwsze dziecię ulicy z szeregu, który oczom waszym przedstawię.
Mańka była podniecona swym opowiadaniem do najwyższego stopnia. Patrzała w światło zielone lampy, jakby widziała w nim to wszystko, co opowiedziała i czego nie opowiedziała, bądź przez zapomnienie, bądź ze wstydu.
Gdyby Mańka była patrzała nie na światło lampy, ale na twarz swej słuchaczki, byłaby się przeraziła. Wyczytałaby w tej twarzy na przemian pogardę dla siebie, bezgraniczną miłość, podziw, rozpaczliwą litość, szalony ból, a potem wyraz jakiegoś strasznego znużenia po wielkiej wewnętrznej walce.
W czasie opowiadania Mańki hrabianka nie odezwała się ani jednym słowem, choć dusza jej krzyczała w głos; gdy Mańka ucichła, hrabianka kilka razy otwierała usta, by coś powiedzieć, ale nie mogła, bo czuła w gardle ucisk straszny.
Wreszcie przycisnęła dziecię do piersi, chciała je pocałować, ale w tejże chwili straciła równowagę i runęła bez zmysłów na ziemię.
Mańka krzyknąć nie zdążyła, gdy już wszedł do pokoju jakiś pan nieznajomy, wziął dzbanek wody, prysnął zemdlonej wodę na twarz; i hrabianka otworzyła oczy.
– Odwagi, odwagi! pani – rzekł lekarz.
– Już nic. Może pan odejść.
Nieznajomy wyszedł.
Mańka nic z tego zrozumieć nie była w stanie. Jedno pojmowała: że jeśli jest otoczona duchami, to duchami dobrymi.
– Co pani się stało? – zapytała Mańka.
– Nic, dziecko moje. Znużona jestem.
– Bo pani klęczała tak długo. Niech się pani przy mnie położy. Może pani się mnie brzydzi, może mnie pani już nie kocha?
– Kocham cię, dziecko, kocham jeszcze bardziej.
Usiadła na krześle, oparła głowę o poduszkę Mańki i powiedziała:
– Śpij, Maniu.
I dziecko zasnęło, trzymając jej dłoń w swojej ręce.
Nazajutrz hrabianka usiadła w gabinecie nad zeszytem, który nosił tytuł: Mańka. Streściła w nim swoją rozmowę i trzy razy odkładała pióro, bo ręka jej drżała. Sprawozdanie swe zakończyła uwagą:
„Sądzę, że brat się myli. Nie, z tych dzieci nic się nie da zrobić, bo we krwi noszą zarodki zepsucia i przez pierwsze lata nasiąkły nim tak, że nic ich nie uleczy”.
A pod tą uwagą hrabia zrobił swoją:
„Wierzę, że dla odrodzenia tych dzieci potrzebna tylko wielka dla nich miłość i wielka praca”.
Późno już otworzyła Mańka oczy. Rozejrzała się po swym pokoju, powoli uprzytomniała sobie ostatnie wypadki, przypomniała sobie zwierzenia nocne przed nieznajomą i poczuła nagle gniew silny.
„Po co ja jej wszystko gadałam? – myślała. – Co ją może obchodzić, jaka jest moja matka? Ja nie chcę, żeby ona tu przychodziła, żeby do mnie mówiła, żeby ze mną rozmawiała. Nie trzeba mi żadnej opieki, nic mi nie trzeba. Antoś ma słuszność: trzeba uciec. Trzeba się z nim zobaczyć, przygotować się. Ja chcę wrócić. Teraz jesteśmy wolni, mogę nie pokazywać się matce. Kiedy nas sprzedali, a my dostaniemy papiery wszystkie, co oni nam zrobią?”
Hrabianka weszła do pokoju i z nienaturalnym uśmiechem na bladej twarzy, zapytała, zbliżając się do Mańki.
– Dobrze spałaś?
– Dobrze – odparła dziewczynka, patrząc w ziemię.
– Czy gniewasz się na mnie?
– A co mam się gniewać?
– Ja, wiem, Maniu, że ty masz żal do mnie. Sama prosiłam cię, żebyś mi nie opowiadała historii swego życia, nim nie poznasz mnie dokładnie, nim się nie przekonasz, że ci dobrze życzę. Prawda, że cię prosiłam, co?
– Tak – mruknęła Mania – Ja chcę widzieć się z Antkiem.
– Antoś śpi jeszcze, ale zaraz tu przyjdzie do ciebie. Ubierz się, Maniu. Czy chcesz, żebym stąd wyszła?
– Wszystko mi jedno.
– Nie, Maniu, mów szczerze do mnie. Czy chcesz zostać sama?
– Tak.
– Więc wyjdę. Pamiętaj, Maniu, my możemy pokochać się tylko w tym razie, jeśli będziemy zawsze mówili, co myślimy, co czujemy. Ja cię już kocham, dziecko moje, a pragnę, byś i ty mnie polubiła. Czy teraz wcale mnie nie lubisz jeszcze?
Mania milczała:
– Powiedz mi, Maniu, cichutko, do ucha.
– Nie – szepnęła Mania – ale może później polubię. Ja teraz nikogo nie mogę lubić… prócz Antka – dodała po chwili.
V. Ucieczka
– Panie Antoś, niech pan wstaje, śniadanie przyniosłem.
Antoś otwiera oczy.
Śniadanie mu przynieśli? Mleko? Pii! Golnąłby kieliszek wódki na wzmocnienie kości. Ach, jak pysznie wyspał się; to ci było dopiero prawdziwe spanie. Przynieśli mu śniadanie i ten stary powiedział: „panie Antoś”, a nie „Antek”. Od razu wyszedł na pana. Ach, gdyby to było tak właśnie, jak jest, ale inaczej. Bo że tu będzie nudno, to i gadania nie ma. Jakieś osady rolne albo więzienie, albo licho wie co, dość, że nudno i już.
A Antek czuł w sobie zapas świeżych sił. W taki dzień on mógł zarobić dwa albo i trzy ruble; w takie dnie właśnie przychodziły mu na myśl najlepsze „kawały”, pełno go było na wszystkich ulicach, zaczepiał każdego, nawet z „strucla15” umiał sobie zakpić porządnie. Ale tu?… A potem, po takim dniu krzątaniny – wieczór wolny, jak znalazł. Szło się do Stacha na karty, stawiało się sznapę16, fundowało się i opowiadało się sobie różne kawałki z polityki i z innych rzeczy. A, wesołe życie! Ale tu?… I wszystko przez Mańkę, sam nie dałby się tak zawieźć jak baran; byłby czmychnął choćby z bryczki jeszcze. A bo to raz uciekał? Dwóch stróży macha co sił, jeszcze tam jakiś pędzi, a on to tu, to tam, za róg, w ulicę i ani śladu. Nie darmo bo mówi zawsze Bronek, że z babami dobrze, ale z daleka. I cóż on teraz zrobi?
– Tak czy tak, trzeba raz skończyć – powiada Antek i wstaje. – Ho, ho! nowe ubranie, a jakie galantne17.
Stare gdzieś sprzątnęli. Bardzo się mylą, jeżeli myślą, że go wezmą na to. Gałgany dobre dla bab, ale nie dla niego. Antka i tak znają dobrze. Tam kto funduje, ten pan, kto dobrze wali, ten górą. Ale Wicka sprał należycie. I teraz właśnie, kiedy mógł korzystać ze swego zwycięstwa, zbierać laury swego tryumfu, akurat ten stary dureń wywiózł go licho wie po co.
– Dziś jeszcze umknę – postanowił Antek.
Mleko
15
16
17