Dzieci ulicy. Janusz KorczakЧитать онлайн книгу.
nowe sturublówki.
Pijał brał je między palce, patrzał pod światło.
– Czy pan jest właścicielem cyrku?
– Może.
– O, to pan dobry interes robi.
– Ja nigdy złych nie robię.
– Napije się pan ze mną?
– Dziękuję.
– Gardzi pan?
– Tu jest całe trzy tysiące. Proszę o papiery.
– Proszę bardzo: metryki, świadectwa pochodzenia, nic więcej nie potrzeba.
– Za godzinę wyjeżdżam za granicę… Dzieci, idziemy.
– No, chłopcze, sprawuj się dobrze. Widzisz, ten pan bogaty, wyrób się, pamiętaj, a o ojcu nie zapominaj, jak ci będzie dobrze.
– Idziemy – powtórzył nieznajomy.
Antek i Mańka szli jak uśpieni. Ojciec sprowadził ich na sam dół aż do ulicy.
– No, Szmul, dawaj spirytusu.
– Niech no mi pan Andrzej powie, co on chciał? Po co on tych małych wziął?
– Ano, kupił ich.
– Jak to kupił?…
– Kupił, zapłacił 3000 rubli gotiu6. O, patrzaj, Żydzie.
– Co, 3000? Czy on wariat?
Szmul wybiegł przed szynk, ale Andrzej pochwycił go za kołnierz i wciągnął na powrót do sklepu.
– Dałem mu słowo honoru, że go śledzić nie będę.
– No, to niech pan nie śledzi. Ja słowa honoru nie dawałem.
Szmul wyrwał się, wybiegł na ulicę. Było pusto. Biegł najbliższą drogą w stronę miasta, wołał, biegał. Nikogo nie było.
– Aj! aj! Trzy tysiące. Dlaczego pan nie żądał sześć albo osiem?
– Wystarczy i trzy.
– A może to fałszywe?
– Kupisz je za połowę ceny?
– Dlaczego nie?
– No, to przynieś mi kolację na górę, tylko pamiętaj, dobra żeby była.
Andrzej wyszedł ze sklepu do siebie. Szmul zamknął szynk, zaniósł wódkę, kiełbasę i jajecznicę na poddasze i wziął się do liczenia kasy:
– Oj! oj! dziecko sprzedał, dziecko sprzedał. Czy on jest człowiek?
Wszedł do alkowy, ucałował po kolei swoje śpiące w miękkich betach bachory i rozbierając się, myślał dużo. A potem położył się i długo nie mógł zasnąć, bo nie wiedział, co to za pan, co to za pieniądze i co to za ojciec, który dzieci swoje sprzedaje.
A pan Andrzej, podnosząc w górę kieliszek i uderzając nim o kieliszek ulicznej dziewczyny, wołał:
– Za zdrowie Antka!
A potem, spluwając, dodał:
– Psia krew! To ci dopiero jestem bogaty teraz!
II. Co to będzie?
Antek i Mańka szli spokojnie, trzymani mocną ręką mężczyzny.
Antek myślał z trudem.
Przed godziną chodził w Alejach i sprzedawał kwiaty, potem spotkał tego pana, ten pan tak dziwnie z nim mówił, potem Antek odszedł sobie, znów sprzedawał kwiaty, potem kupił papierosy, bił się z Wickiem, uciekał, potem…
„Co teraz będzie z nami?” – zadał sobie pytanie.
Może ojciec wziął pieniądze i odbije go teraz? A może, nie czekając na pomoc niczyją, uciec samemu wyrwać się i uciec? A jeżeli ucieknie, co się stanie z Mańką?
Próbował wysunąć rękę. Nie można. Ręka przewodnika trzyma go silnie.
Nie, uciekać nie warto. Trzeba zobaczyć jeszcze. Uciec ma czas. Mańki nie zostawi. Mańka – dziewczyna, głupia – sama sobie nie poradzi. A może mu lepiej tam będzie?
E, chyba lepiej to mu nie będzie. Wywiezie go nieznajomy z Warszawy, a w Warszawie jest dobrze, wesoło. Dawniej, to co innego. Nie umiał Antek „chodzić koło interesu”, wstydził się jakoś, mało zarabiał i brał od ojca wnyki7. Ale teraz. Zawsze miał swojego rubla, papierosy, piwo stawiał kolegom, a Saska Kępa, a cyrk…
A może ten pan jest właścicielem cyrku? Antek zna cyrk. Wielka sala. Tysiące ludzi. Światła się palą. Arena wysypana żółtym piaskiem. Muzyka gra. Lokaje stoją we frakach, w rękawiczkach, mają złote pasy przy kieszeniach. Tyle złota, tyle jasności, tak głośno. Biją wszyscy oklaski, a jeździec wyjeżdża na koniu w trykotach, z aksamitną przepaską, z różnego koloru blaszkami. Jeździec kłania się, a wszyscy klaszczą. Muzyka zaczyna znów grać. Błazen coś mówi, przewraca się, kręci, woła lokajów, bije ich po twarzy, ale tylko tak, naumyślnie. Taki śmieszny. Wszyscy się śmieją. Jeździec zacina konia. Koń śliczny, tłusty, ma cienką szyję i tak stawia nogi jakoś dziwnie, ale ślicznie. Zaczyna się przedstawienie. Siodło na koniu płaskie. Skoczek staje na koniu. Rzuca piłki i chwyta je w powietrzu. Przeskakuje przez koła z bibułą, przez szerokie szarfy. Orkiestra wygrywa coraz głośniej. Koń pędzi prędko, przechyla się do środka areny. A ten nie spada.
Ach, jak to pięknie.
Albo ci na trapezach. Ten pan pewnie dlatego właśnie kupił go z Mańką, żeby nauczyć ich na trapezach robić sztuki. Widział jeszcze mniejsze dzieci. Ach, jak to ślicznie.
Antek przyśpiesza kroku. Już kończy się Powiśle. Za chwilę wejdą na ulicę śródmieścia.
Dokąd on ich prowadzi?
Nieznajomy idzie miarowym krokiem, nie patrząc na swoich więźniów.
Antek myśli dalej.
Czy on też prędko nauczy się tak przeskakiwać z trapezu na trapez? W cyrku biją. A ten go przecież kupił. Dlaczego ojciec go sprzedał? Ba, trzy tysiące rubli. Teraz ojciec jest bogaty. Może kupi sobie powóz i karetę.
Antek zrobił rozpaczliwy ruch. Dziecko Powiśla lękało się śródmieścia o tej porze. Ale dłoń nieznajomego ściskała jak żelazna obręcz jego drobną rękę. Tylko kości trzeszczały w stawach.
Ulica zalana potokami światła. Pieszych nie ma, ale powozy wśród głośnych okrzyków i śmiechów pędzą środkiem „po kawalersku”.
– Ja nie chcę iść – mówi Antek.
– Boisz się? – pyta nieznajomy.
– Nie.
– A dlaczego nie chcesz iść?
– Bo nie chcę.
– Będziesz mógł wrócić do ojca, jak nie zechcesz zostać u mnie.
– Prawda była.
– Nie wierzysz mi?
– A tak. Jak nas pan wywiezie, to nas już sam diabeł nie znajdzie.
– Mówię ci, że będziesz mógł wrócić.
– Pan myśli, że „fater”8 panu odda pieniądze?
– Chodź, w hotelu pomówimy jeszcze.
– No, dobrze – zgodził się chłopiec.
Na rogu ulicy wznosił się hotel.
– A daleko to? – zapytał jeszcze Antek.
– O,
6
7
8