Chore dusze. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
title>
Tom I
Wieczór był jesienny, ostatnich dni sierpnia w Rzymie, z którego w tym miesiącu ucieka kto może, do którego w téj porze nie przebywa nikt, oprócz tych co ich konieczność jakaś zagna do wiekuistéj stolicy.
Na drugiém piętrze domu na Via Sistina okna stały otworem; gorąco, pomimo nadchodzącéj nocy, było jeszcze nieznośne. Wdali na niebiosach jasnych malowała się ciemno majestatyczna kopuła bazyliki Ś. Piotra i w gmachach Watykanu widać było zapalające się światełka.
Cisza smętna, grobowa leżała nad olbrzymią, w ruinach tysiącoletnich stolicą, ledwie niekiedy szmerem jakimś powietrznym lub dźwiękiem wieczornych dzwonków klasztornych przerywana.
Smutek wiekuisty ludzi tęskniących duszami ku czemuś nieokréślonemu, upragnionemu i niedoścignionemu, ciężył nad temi wspaniałemi gruzami, ponad któremi nowe gmachy i wskrzeszone życie chórem z ruinami mówiło: Człowiecze, nic niéma wiecznego na ziemi!
Lecz ponad ziemią przyciśniętą dusznemi opary jaśniały wiekuiste niebiosa wypogodzone, na których gdzieniegdzie migotały już z ciemności główki gwiazdek promieniste.
Na ziemi smutno było jak w grobie, na niebiosach pogodnie, jasno, spokojnie…
Tu w tém mrowisku, na rumowiskach poruszało się życie zbolałe; tam błyszczały śmiejące się wiekuiste światełka, wśród majestatycznie rozpostartych przestrzeni eteru.
I chciało się w téj chwili patrzéć wgórę, aby nie widziéć co się dzieje pod stopami. Tu życie miało fizyognomią śmierci, tam śmierć gasnących aerolitów jaśniała życiem.
Są wszędy smutne wieczory takie, nawet tam, gdzie je myśl i ręka płocha chce wesołemi uczynić; lecz nigdzie smutek ludzki, nieokréślony ów, przyniesiony z życiem, nie ściska tak duszy, jak na tém pobojowisku wieków, które się Rzymem zowie.
Jest-to wyschłe serce świata, który żyć przestał, a na którego mogile wyrosło zdrobniałe życie nowe, napół z piersi trupiéj wyssane.
Potężne te ruiny, skorupa potworu, którego ramiona obejmowały cały naówczas znany świat, do dziś dnia mówią o olbrzymie, zjedzonym przez drobne mrowie barbarzyństwa.
Termity z północy, pełznące po ziemi, podgryzły i podkopały tę przerosłą potęgę i w proch ją obróciły. Gotowały podściół pod nowy posiéw Boży, dla mającego z ruin i mrowia urosnąć świata.
Pomiędzy tém, co się tu w grób położyło, a tém, co się zrodziło na grobie, legła przepaść wieków, półmroku i cienia.
Na małym balkonie domu niegdyś Sobieskiego, dziś zowiącego się Casa Bartholdi, stało osób kilka zadumanych, wpatrzonych w krajobraz wieczora, milczących, nieśmiących wydać głosu, aby nie sprofanować téj ciszy uroczystéj, modlitewnéj całego stworzenia. Wolno tylko było dzwonom wśród niéj jęczéć tęsknicą klasztorną, modlitwą pokorną i wiatrowi od gór i stepów szemrzéć ziemi „dobranoc.”
Nikt nie nakazywał tego milczenia, a wszyscy nakaz zgóry płynący czuli w duszach zarówno i byli mu posłuszni. W jednéj chwili zerwały się różnobarwne nici ponawiązywanych myśli, usta zadrgały, odrętwiały i musiały zaniemiéć.
W taką ciszę, mówi lud nasz, że anioł przeleciał, anioł niewidzialny, niosący myśl nieziemską i odrywający dusze, aby nie przyrosły do gnojnéj powłoki cmentarza.
Anioł przeleciał i skrzydły białemi dotknął wszystkich głów, w których było mętno, wszystkich serc, w których było ponuro i ciemno, rzucając z rosą wieczora, jak perłę, słowo pociechy i miłosierdzia, pocałunek nieba dany ziemi:
– Pax! Pax!
I stała się chwila pokoju tam, gdzie go nigdy nie bywa, bo życie jest bojem i wrzawą, a była chwila ta krótką, jak oka mgnienie.
Wstrzymały się głosy i oddechy w tym spokoju błogim; lecz natychmiast życie się praw swych upomniało, oczy z niebios zwróciły się ku ludziom i mrokom, zastygłe głosy z ust się napiérać zaczęły.
Sparty o poręcz małego balkonu, stał z siwemi włosy okrytą, podniesioną głową mężczyzna, którego twarz odblask łuny wieczornéj łagodném swiatłem obléwał.
Wiek jego trudno było odgadnąć; włos mu się srébrzył na skroni, a oblicze zdało się, o téj zwłaszcza wieczornéj godzinie, młode jeszcze i życia pełne. Ciemne oczy, przysłonięte powiekami nawpół zapuszczonemi, patrzyły w świat, lejąc z siebie strumienie światła, w głębi jeszcze gorejącego. Czoło miał wypogodzone, jak owo niebo wieczorne, na policzkach bladych nie widniały zmarszczki, tylko około kształtnych ust, zaciśniętych nieco, zarysowywały się drogi, któremi uśmiéch dobroci lub łagodnego szyderstwa przechodząc, wydeptał je powoli.
Patrząc w tę twarz, któś nieznajomy, pociągnięty jéj wyrazem, musiałby był sobie zadać pytanie, co ona mówiła, co znaczyła, z czego wzrosła i w co jeszcze mogła się obrócić? Mimo siwych włosów, twarz to bowiem była nieskończona, niezastygła. Nie był to gips stężały, ale glina, którą dotknięcie wielkiego mistrza, losu, mogło uczynić arcydziełem, albo obrócić w nieforemną bryłę ziemi.
Człowiek ten nęcił czémś niełatwém do wyczytania.
Po za nim można się było domyślać całego szeregu postaci wielkich, których on krwi i myśli był spadkobiercą. Wpatrując się w niego, odgadywałeś krew bohatérów miecza i bohatérów ducha, po których on wziął organizm już zwątlony, ale wyszlachetniony. Można go było jeszcze odziać w żelazną zbroję starą i serce by mu do niéj i w niéj uderzyło praojcowskiemi wspomnieniami; ale długoby dźwigać jéj nie podołał. Hełm nazbytby mu cisnął to czoło, pod którém teraz odegrywał się cały dramat jego życia.
Gdyby nie ten siwy włos, co mu bujnie spadał na ramiona, z postawy wyniosłéj, niezłamanéj życiem, z silnéj i zręcznéj budowy ciała, hrabiego Augusta wziąćby było można za młodzieńca, chociaż ani strojem, ani wymuszonemi ruchy nie starał się lat ująć sobie, a swą siwizną zdawał się chlubić.
Wyraz oblicza tego, przysłonionego tajemnicą, zagadkowego, był smutny, ale spokojny i łagodny, jakby kogoś co z wielkiego boju powrócił ranny i bliznom się dał zasklepić, choć o nich nie zapomniał.
W drugim rogu małego balkonu, gdyby artysta chciał był umyślnie kontrast postawić, nie mógłby szczęśliwiéj dobrać przekornéj postaci. Pochylony, dziwnie jakoś zwinięty i skręcony, stał człowieczek niestary jeszcze, z krótko postrzyżoną, rzadkim blond włosem okrytą głową. Wzrostu był znacznie mniejszego od swojego towarzysza, krzepki także, lecz nawet gdy chciał być spokojnym, wszystko w nim drgać się zdawało niecierpliwie. Te niesforne ruchy zdradzały naturę, w któréj równowagi nie było jeszcze, lub nigdy już ona przyjść nie miała.
Ogolona twarz, ni młoda ni stara, nie miała oklepanego typu Mefistofila, choć może nadaćby go sobie pragnęła; wyraz jéj był ziemsko-szatański, jednego ze służek pana ciemności. Rysów wybitnych nie miała; nos, oczy, czoło były jak u wszystkich tych ludu, na których spojrzawszy raz, już się więcéj nie ma patrzyć ochoty i po chwili o nich się zapomina.
Masce téj jednak pospolitéj wewnętrzny ogień nadawał wyrazy niespodziane, tak coraz nieskończenie odmienne, że w jednéj chwili stawała się na przemiany miłą i wstrętliwą. Charakter jéj stanowiła ta ruchawość niezmierna, niezmordowana, te błyskawiczne przemiany, które się dokonywały na rozkaz niespokojnego ducha – może nato, aby stan jego przysłoniły i zakryły.
Twarz piérwszego z nich swą powagą ufność budziła, drugiego niepokój i obawę.
Wczasie tego milczenia – przelotu anioła – siwowłosy stał jakby się modlił, mały jakby chciał szydzić, a czuł się jakąś potęgą silniejszą niż on skrępowany.
Cała jego postać wyrażała walkę z tą potęgą któréj oprzéć się nie mógł, a przeciw któréj bezsilnie się buntował. Ciekaw tego co jego towarzysz doznawał, wpatrywał się weń bacznie, uroczystym spokojem jego upokorzony.
Siwowłosy patrzył wpół zmrużonemi oczyma na niebo i kopułę św. Piotra; towarzysz spuścił wzrok w małą uliczkę pustą, nad którą balkonik jak gniazdo jaskółcze był zawieszony.
W