Dwie królowe. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
jakiemi ona oplątywała starego króla, oszukiwała najbaczniejszych stróżów, częstokroć w niwecz obracała wszystkie zabiegi przeciwników swoich.
Skąpa i chciwa, tam gdzie było potrzeba szafowała pieniądzmi i rachowała nadewszystko na nie, rzadko się myląc w rachubie.
Zaledwie noc przeszła i na brzask się zbierało, najwcześniej też w części zamku przez Bonę zajmowanej ruch się dał uczuć i ludzie snuć zaczęli.
Królowa zaledwie zbudzona przyjmowała jednych w łóżku, drugich powstawszy z niego, nie tracąc chwili jednej. Z rana i wieczorami ułatwiały się te sprawy, których dzień i światłość nie powinny były oglądać.
Nieodstępna faworyta pani, jak ona niespoczywająca nigdy, na zawołanie ciągle przy niej, zjawiająca się na skinienie, była wychowana i ułożona przez nią do tej służby, do milczenia, do posłuszeństwa niewolniczego, dziewczyna Włoszka, którą zwano mniszką Maryną. Przydomek mniszki winna ona była czarnemu, niepozornemu, krojem niemal zakonnym ubraniu, i kwefowi który nosiła, nigdy nie zmieniając tego stroju, i pokornej a skromnej, nic niemówiącej twarzyczce.
Mniszka Maryna nie opuszczała jej ani dniem, ani nocą. Obojętna na wszystko, dla wszystkich była to nie już sługa, ale martwe jakby narzędzie. Na jej licu wyżółkłem rysów nieregularnych, które ją starą przed czasem czyniły, nikt nic wyczytać nie mógł. Były jak kamień niezmiennie jedne, bez wyrazu. W oczy nikomu nie patrzyła, ani sobie zajrzeć nie dawała. Mówiła rzadko i półsłowami tylko. Obawiali się jej wszyscy, nikomu się do siebie zbliżyć nie dawała.
Kiedy i gdzie odpoczywała mniszka Maryna, nikt nie wiedział; o północy równie jak nadedniem przychodziła na znak ubrana zawsze jednako, gotowa zawsze do posługi. Bona nie potrzebowała mówić z nią wiele, Maryna rozumiała jej wejrzenie.
Pod rozkazami tej sługi, acz niewidocznie, cały fraucymer królowej czuł się i zostawał.
Jedno słowo Maryny często stanowiło o niełasce i wygnaniu, a prosić jej o pobłażanie było próżnem.
Nie gniewała się nigdy, to jest nie okazywała nikomu gniewu, lecz mściwą była bez litości i nieprzebłaganą dla tych, co się jej narazili.
Do pomniejszych posług stało zawsze u drzwi kilka panien, a w izbie w kącie para karłów. Nocą i dniem ktoś zawsze czuwać musiał w antykamerze, ktoś na posyłki gotów był, bo w godzinach najniezwyczajniejszych królowa wydawała rozkazy, które bez zwłoki spełnione być musiały.
I następnego poranka, nim około komnat starego króla życie się powoli objawiać zaczęło, a stróże cicho wymiatający korytarze, drzwi otwarli na krużganki, u królowej paliły się światła, i Bona w krześle ostawionem poduszkami, nogi sparłszy na podnóżku, przy stole czytała papiery, które czekały od wczora i te które Maryna rano jej przyniosła.
Cicho przesuwali się już w ciemnościach ludzie do tego dworu należący.
Pierwszym, który nie pytając otworzył drzwi i wsunął się do izby, był lekarz zwykły Bony, Jan Antonio z Maceraty, Włoch i sługa jej zaprzedany.
Doktorów kilku i astrologów miała przy sobie Bona, Jan Antonio był jeśli nie najcudowniejszym, to tym, który ją znał najlepiej i najzręczniej obchodzić się z nią umiał.
Bona miała w nim zaufanie, chociaż i on, gdy lekarstwo dać musiał królowej, podlegał temu prawu co inni: sam wprzódy zmuszony będąc się go napić, aby nie było trucizną.
W obawie o swe życie, posądzała nieprzyjaciół, że na nią czyhali. Nie zrzucała też z palca i z piersi kamieni i amuletów, które wedle ówczesnych przekonań antidotami przeciwko truciznom być miały.
Jan Antonio był mężczyzną w sile wieku i czystej krwi Włochem, z tą fizyognomią ruchomą, pełną wyrazu i życia, z temi gestami dobitnemi rąk, głowy i całej postaci, od których Włochom wstrzymać się tak trudno. Zwano go na dworze pospolicie Maceratą, a słynął z niezachwianego dobrego humoru, którego nie mając często, silił się zręcznie z nim popisać. Obracać zwykł był w żarty najgroźniejsze rzeczy, o tyle, o ile Bony wzrok pozwalał… Znał on swą panią tak dobrze, iż niemal z fałdów sukni mógł odgadnąć, w jakiem była usposobieniu.
Nim skłoniwszy się w progu doszedł do stołu, przy którym siedziała pani, Macerata już wiedział, że Bona była podrażnioną i niespokojną.
Trzymała w ręku rozłożony półarkusz papieru, którego zgięcia listu się kazały domyślać. Spojrzała nie rzucając go na Maceratę.
Nic nie mówiąc ujął podaną mu rękę i chwilę potrzymał. W milczeniu popatrzył na język, i skłonił się.
Wyszeptane słowo cichutko miało oznaczać, że wszystko znalazł w jak najlepszym porządku, Bona milczała. Czekał stojąc rozkazów. Rzuciła papier na stół.
– Giovantonio – odezwała się – pilno mi czuwaj nad Dżemmą! Jestem o nią niespokojna.
Macerata głowę pochylił.
– Zdrowa jak rybka – rzekł pokazując zęby białe.
– A czyni się chorą? – przerwała Bona.
– Kaprysy rozpieszczonego dziecięcia – rzekł lekarz.
– Którym do czasu dogadzać potrzeba – szybko dodała Bona.
Macerata dał do zrozumienia miną, iż doskonale wiedział o co chodziło.
Królowa palec przyłożyła do ust.
Włoch nachylił się ku niej i szeptać coś począł.
Wtem w przedpokoju ledwie dosłyszany szmer pochwyciło ucho starej pani, wyprostowała się i Maceracie wskazała drugie drzwi do wyjścia, w których za kurtyną blada twarz czujnej Maryny się pokazała. Cichemi kroki wyniósł się na palcach idąc Giovantonio.
Maryna podbiegła ku drugiemu wnijściu, uchyliła drzwi, i w nich ukazał się słusznego wzrostu mnich w czarnych sukniach zakonników św. Franciszka. Czarny, bujny włos wieńcem okalający mu wygoloną nieco głowę, wielkie oczy wypukłe, twarz rysów pięknych ale zbyt grubo wyciosanych, szerokie usta z wargami mięsistemi, rozumnego ale namiętnego zapowiadały człowieka. Pokory tej i uniżoności, jakiemi odznaczali się mnisi tej reguły, wcale w nim widać nie było. Wchodził śmiało i pewien siebie.
Królowa nie ruszyła się na powitanie i nie okazała mu zwykłego dla duchownych, będącego w obowiązku uszanowania. Ukłonił się kilka razy zbliżając ku niej, na co ledwie skinieniem głowy odpowiedziała.
Maryna już w drugich drzwi zasłonie znikła, gdy się do stołu przybliżył.
– Padre Francesco – odezwała się Bona – dlaczego tak was dawno na zamku nie było?
I nie dając mu się tłómaczyć, niecierpliwie ciągnęła dalej.
– Wiesz, prosiłam was, abyście mi młodego króla zabawiali. Wiesz jak go wasze kościelne te kwestye zajmują, jak rad czyta i słucha o nich. Powinniście mu dostarczać ksiąg, starać się go rozrywać waszą rozumną rozmową…
– Miłościwa pani – odparł Ojciec Franciszek Lismanin – nie jestem na dworze zbyt dobrze widzianym przez duchowieństwo polskie, sarkają na mnie, podejrzywają nawet o herezyą.
– Co cię to ma obchodzić – zawołała Bona – nie powinieneś się ani lękać ich, ani zważać. Arcybiskup Gamrat obroni was zawsze.
Lismanin głową pokręcił.
– Szanuję Jego Eminencyę – rzekł – ale w tych sprawach, gdy o herezyę chodzi, obawiam się jej… Któż tu w Polsce inkwizycyę tak surową zaprowadził? kto dał spalić staruszkę