Syn Jazdona. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
niemożliwe rzeczy, aby czeladź dręczyć niemi. Toż samo robił z innemi stworzeniami. Oparł mu się koń, to się z nim borykał, tłukł, bił, aż najczęściej i sam się pokaleczył i jego zamordował.
Pokąsał go pies podrażniony, to go za gardło chwycił i zdusił.
Bali się go we dworze jak ognia, a mało było takich, coby śladów igraszek nie nosili na sobie.
– Rycerzem ci nie być chyba zbójem! – mruczał Wojusz.
Pawlik ramionami trząsł.
– Albo ja wiem czem będę? – odpowiadał śmiejąc się, – będę takim co rozkazuje. Mnie jedno czy z konia, czy ze stołka, czy z pod ołtarza… bylem nikogo nie słuchał, a za łby wodził drugich…
Wojusz kręcił głową.
– Biskupi też rozkazują, jak i książęta, – mówił szydząc zeń, – łatwiej zostać biskupem niż księciem… Chce ci się widać plechy na głowie i pierścienia, a co naówczas będzie z dziewczętami, na któreś tak łasy?
Pawlik pogardliwie się uśmiechał.
– Czem ja będę? – wołał dumnie, – ani ja wiem, ani twoja głupia głowa odgadnie… To pewno, że zginąć zginę a słuchać nie myślę, bo mi karku nikt nie ugnie.
Takiego to wychowanka miał na krwawą wojnę prowadzić Wojusz, który się doń przywiązał i żal mu go było puszczać samego. Wiedział, iż ocalić go może i że zginie pewnie. Staremu już ochłap życia pozostały, nie wiele był wart, ceny doń nie przywiązywał. Śmierć lekceważył i wybierał się obojętnie na tę wojnę, pewien, że z niéj nie powróci.
Jazdon przemyśliwał dumając, ażali już syna zobaczy, ale trzymać go nie miał siły, ani on, ni Wojusz, nikt.
Między ludźmi mógł się otrzeć i guza napytawszy złagodnieć. – Wola Boża.
Gdy Pawlik przywdziawszy zbroję, przypasawszy miecz, dumny swą rycerską postawą, która go jak dziecko bawiła, przyszedł do ojca żegnać się i do nóg mu padł, stary się rozrzewnił, milcząco go do piersi wyschłej przycisnął, zapłakał i pobłogosławił.
– Statkuj, nie szalej! – zajęczał, – Wojusza słuchaj, ja zdaję nań władzę ojca! Bóg z tobą, Bóg z wami.
Wskazał im ręką, aby odeszli prędzej, bo mu tak we łzach rozmięknąć wstyd było.
Gdy za sobą zamknęli drzwi izby i wyszli siadać na konie, już było owo rycerstwo, z którem jechać mieli, wytoczyło się z gródka na pole i szło nie czekając daléj. Pawlik wiedział, że je łatwo dogoni, a tu jeszcze czeladź chciał żegnać, która mu się, choć pobita i potłuczona – kłaniała do ziemi, mało nie szlochając…
Żal im go było.
Dalej stały u drugiego dworu białym pasem, ściśnięte w gromadę, stare i młode niewiasty, które wszystkie powybiegały patrzeć na wyjeżdżającego pana. Niektóre fartuszkami łzy ocierały. Nie mógł wstrzymać się Pawlik i choć zgroza była wielka, a Wojusz mu drogę zapierał, wyrwał się z koniem wprost na ten zastęp babi.
Jadąc śmiał się i mrugał na nie bezwstydnie.
– Słuchaj ty! mała Dońka, żebyś mi wianka nie straciła, dopóki ja nie wrócę! – krzyczał na głos – Kto ci go weźmie, łeb mu ukręcę, tak mi Boże dopomóż. Stara Rędzicha pilnuj mi jej jak oka w głowie, bo i tobie bicz plecy poskrobie…
Ty, Marusza! nie szalej też, a do parobków zębów nie szczerz… Jeszcze ja powrócę!
Niektóre się pochowały przed nim, inne śmiejąc się głowy podnosiły, on do konia się przytuliwszy, ryhotał też i znaki im dawał.
– A to srom i hańba! – krzyknął Wojusz – co by miał, psia wiara, jechać do kaplicy, żeby mu Zula choć pobłogosławił na drogę, idzie do dziewcząt, niezdara, po błogosławieństwo! A dam ja ci, ty…
Zamachnąwszy się z koniem za nim popędził Wojusz, aby go od bab odegnać, ale Pawlik już umknął, i w drugi koniec dziedzińca poleciał. Tam w istocie stał kleryk Zula z kropidłem i książeczką, z modlitwą i łzą w oku.
Strzymał przed nim konia chłopak.
– Słuchaj, Zula! co ty tu będziesz siedział sam jeden w tej dziurze? Albo ty to dwóch rąk nie masz? Nibyś ty klecha ale nie święcony pono ze wszystkiem. Na koń ci lepiej z nami siąść, niż ze staremi babami zostać, bo do młodych masz obrzydliwość! Jedź i ty ze mną! Coś ty, nie mężczyzna? a no? – jedź! Będziesz nam błogosławił po drodze i modlitwy czytał, abyśmy o panu Bogu nie zapomnieli. Zula! na koń! z nami!
Blady klecha drgnął… Głos był nakazujący jakiś, nie dozwalający, by mu się opierano.
– Zula, na koń! – powtórzył Pawlik.
Wojusz obok stojący milczał z podziwienia. Widział, że powolny klecha już się wahał i nie ledwie go był gotów usłuchać.
A Pawlik – śmiał się. Właśnie mu to robiło rozkosz wielką, iż klechę gził i stawił go w trudnem położeniu.
– Zula, na koń! Czykor, podaj klesze wołochatego, tego co lekko nosi. To dla niego sam koń! Baba by na nim z garnkiem mleka jechać mogła, a nogi żelazne…
Z Zulą stało się coś takiego, iż gotów był już usłuchać rozkazania i zamiast w podróż błogosławić, sam się w nią wybrać. Sowa ciągle ramiony ruszał i spluwał. – Na przekorę jemu chłopak nalegał.
– Zula, jedź! Przynajmniej z tobą dusz nie pogubiemy, o Bogu nie zapomnim, a padniemy, będzie komu Requiem zaśpiewać.
Dwie swory psów i klechę – dodał zuchwale – muszę z sobą wziąść.. to darmo.. Nie pojadę bez nich…
Wojusz buchnął łajaniem.
W tem stała się rzecz niepojęta, klecha jakby rażony nagle myślą jakąś, zawołał, aby mu dano opończę i poszedł do konia.
Rzekł stanowczo:
– Jadę!
Widząc to pachołkowie śmiechem parsknęli. – Wojusz się gniewał. – Zaczął burczeć.
– Jedną tylko gębą więcéj! Ciemięztwo będzie! klecha się podbije i zostanie gdzie…
Lecz w mgnieniu oka Zula już był odziany, agendkę do kieszeni kładł.
– Tak – rzekł – słuszna rzecz, Boga wam przypominać będę, zdam się. Chleba nie odjem wiele.
Postawiwszy na swojem Pawlik, zdawał się już o to nie wiele dbać. Odwrócił się od księdza, który z tyłu pozostał.
Konia ściągnął chłopak, po podwórcach butnem rzucił okiem, jakby je żegnał i nim się Wojusz opatrzył w czwał puścił się za bramę… Za nim konie czeladzi, nawykłe go ścigać, wyrwały się jak szalone, nie było ich strzymać.
Wojusz i Zula musieli doganiać. Stary Półkoza klął:
– Bodajeś karku nakręcił!
Z tym szaleńcem nie można było inaczej.
Rycerstwo z Jaksą Sulisławem już, dobrze się od gródka odbiwszy, wjeżdżało w las i ogon tylko pochodu widać było w dolinie, gdy Pawlik z wrót wyskoczywszy, gonić począł jak szalony.
Po koniu i po nim znać było, że się z długiej niewoli na swobodę wyrwali. Zamiast jechać wprost na ludzi, Pawlik począł kręgami wywijać po dolinie na złość Wojuszowi, sadząc przez rowy i opłotki. Psy za nim, czeladź za niemi. Harce się niepotrzebne zawzięły,