Syn Jazdona. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
z tyłu stanąć za chłopcem, aby go w danym razie od szaleństwa jakiego powstrzymać.
Wielka izba na dole w zamku wypełniała się jakby na uroczystość jaką zbierającemi się gośćmi. Na twarzach ich widać było pogodę, jaką daje męzkim duszom nieunikniona konieczność. Chmurzą się i marszczą czoła, póki na dwoje głosować, na obie strony chylić się można, dopóki trwa losu niepewność; – gdy raz wyrzeczono słowo, naówczas umysł męzki z niem się godzi, śmiało patrząc w oczy temu co nieuchronne.
Tak teraz było z ludźmi wahającemi się przed godzinami niewielu. Książe Henryk pogodny był i spokojny, – on co posiłków króla Wacława czekać nie chciał, i drudzy z niego jak z wodza czerpali nadzieję zwycięztwa, odwagę do walki nierównej.
Szepiółka patrzał nań jak w tęczę, potakiwał mu jakby sam siebie chciał przekonać. Mieczysław poprawiał długich włosów, usta zacinał, głową potwierdzał co mówiono. Sulisław pomny mężnej śmierci swego brata, poległego w walce z Tatarami, nie chciał onieśmielać innych. I jemu dodawała otuchy mężna rezygnacja księcia Henryka.
Inni zapomnieli może o jutrze dla tego wieczora, który się wesoło zwiastował.
Izba trochę nizka, ale przestronna, oświecona pochodniami, które czeladź u ścian stojąca trzymała, przedstawiała obraz ruchomych świateł i cieni, pełen wyrazistych sprzeczności. Jedne postacie oblewał mrok gęsty, gdy drugie świeciły w pełnym blasku, iskrząc się swemi kruszcowemi ozdoby, płonąc barwami jaskrawemi, połyskując złotemi bramowaniami.
Gdzieniegdzie wychylała się z mrocznych cieniów głowa napiętnowana rycerskim wyrazem męztwa, zbladła twarz zawiędłego starca, jakby z szarego kuta kamienia, lub kwitnące lice młodzieniaszka, jeszcze coś w sobie niewieściego mające.
Światło pochodni drgające poruszało i suwało cienie, które po ścianach i ludziach przechodziły, osłaniały ich, spadały, nikły i powracały. Czasem świeżo otarta, gorętszem światłem zapłonęła pochodnia i jedną część obrazu pomarańczową barwą oblała, – inne przygasając i dymiąc, miękkiemi oblekały półcieniami postacie.
Mienili się w tych światłach zmiennych ludzie i twarze do niepoznania; nikli jedni i występowali drudzy.
Duchownych kilku zblizka otaczało księcia. Jeden z nich, gdy Henryk miejsce miał zajmować, stanąwszy począł modlitwę i stołu błogosławieństwo. Nigdy jej może rycerstwo nie słuchało tak cicho, nie powtarzało tak pobożnie. Każdemu przychodziła myśl, wróci on się jeszcze do spokojnego stołu, do rodziny, – pod strzechę! Ten pokój domowy zdawał się teraz stokroć droższym, nieopłaconym skarbem. Śmierć niczem była, ale zwycięztwo takiego wroga, ale niewola w pętach tej dziczy, o której srogości i barbarzyństwie opowiadano tyle – ścinały krew w żyłach.
Stół był, jak książe przykazał, zastawiony obficie, pańsko… Całe pieczenie olbrzymie domowych i dzikich zwierząt, stały na deskach wyziewami mięsiwa izby napełniając. Ogromne misy cynowe i srebrne, mieściły potrawy z mąki, sera, kasze z przyprawami różnemi. Dzbany i kubki nie dawały dojrzeć gości, tak gęsto między niemi stały, a do góry się podnosiły.
Książe, który pragnął umysły rozweselić i wlać w serca otuchę, kazał i grajków zawołać, którzy u drzwi poczęli na gęślach i skrzypicach ochocze zawodzić pieśni. Nie była to zbyt głośna muzyka, biesiada głuszyły ją, rozmowy – lecz i taka trochę wesela budziła. Nazajutrz zamiast niej, mieli wrzaski tatarskie posłyszeć.
Brzmiała dziwnie, jakby wesołą jej być kazano, a smętną być musiała. I co zabrzękła raźnie, rozkwiliła się tęskno i płaczliwie.
Choć gospodarz pilno chciał uniknąć wszelkiéj o Tatarach mowy i o tem co się w nieszczęśliwym kraju działo, – niepodobieństwem było spętać tak myśli i słowa, aby nie potrąciły czemś o tę stojącą za wrotami rzeczywistość, która już do nich pukała. Gdy nadeszła noc, wszyscy widzieli z wałów na ogromnej przestrzeni porozpalane ognie tatarskie, nad niemi unoszące się, kołyszące krwawe dymy, poszarpane w kłęby ogniste.
Wiedziano, a przynajmniej tak naówczas opowiadano sobie, że Mongołowie w szczególnej czci ogień mieli, że przezeń oczyszczali wszystko, posłom do nich wyprawianym przez ognie przechodzić kazali, różne u ognisk odprawiając obrzędy i czary.
U stołu książęcego siedział podżyły już rycerz, wielce bywały, co się do jego dworu przybłąkał, a niegdyś w Syryi wojował i widział tam Saracenów, a bywał gościem u Templarjuszów, w ich Castrum Peregrinorum. Ten o wojnach z niewiernemi prawić umiał, ale to co o nich powiadał, nie godziło się wcale z obyczajami Tatarów, i z obliczem ich nawet.
Rycerz ów, Bertrand imieniem, zachował pamięć o niewiernych niemal dla nich przyjaźną – tak, że nań z podziwem, gdy rozpowiadał swe przygody, patrzano. Lubił sławić ich szlachetność w boju, bogactwo i piękność ich zbroi, obyczaje rycerskie. Za złe mu to miano, ale z zajęciem słuchano.
I tego dnia rozpoczął on dłuższą powieść o oblężeniu Damietty. Nie znalazł jednak tak ochoczych słuchaczów, jak dni innych, przerywano mu, a książe Henryk nie dając ucha obcemu, Sulisława, który nieopodal siedział, spytał co słyszał od swoich o sposobie wojowania Tatarów.
– Miłościwy panie – rzekł Jaksa – wiemy to od Rusinów i od naszych niedobitków, że u nich w liczbie cała siła. Pędzą też nawet przodem niewolników kupami, aby na nich pierwsze strzały nieprzyjacielskie padały. Jeżeli w natarciu gwałtownem nie zwyciężą, uchodzą, ale gonić za niemi zdradna rzecz, bo na zasadzki wiodą i do koła opasują.
– Stara to sztuka! – odparł książe Henryk.
– Ale się ona zawsze powodzi, – rzekł rycerz Bertrand. Widząc uchodzącego wroga, zapomina się o niebezpieczeństwie, puszcza się na oślep.
– Najrzadsza to rzecz w zaciętym boju, krew zimna, – ozwał się książe – a najpotrzebniejsza. Mieć męztwo i nie szaleć, to prawdziwa sztuka.
Mówili niektórzy o tatarskiej broni.
– Strzały puszczają gęsto – dodał Sulisław, – chmurą one lecą, ale rzadko która utkwi w zbroi.. Mają też obuszki i o jednem ostrzu miecze, krzywe i proste, a gorsze niż niemieckie. Zamiast tarczy, skórzane napierśniki z przodu. Na głowie też żelaza mało. Ale bawolich skór ich w kilkoro zbitych, ani łuk, ni kusza nawet bełtem nie przebije.
– Mają słuszność – wtrącił Bertrand, – ci co ich do plagi Bożej tajemniczej porównywają, szarańczą zwanej, na której skrzydłach napisano, iż zesłana jest za karę na ziemię. Tak oni też chmurą lecą, tak pola okrywają, tak wyglądają plugawo i jak one, co napadną gryzą aż do ścierwa.
Gwar coraz stawał się większy. Pawlik, który w końcu stołu siedział między niemcami, rozmówić się z niemi nie mogąc, płatał im psoty minę strojąc na swój wiek do zbytku poważną.. Wojusz nieopodal stojąc go pilnował.
Skarcić nie było jeszcze za co. Jeden z niemców zagadał doń swym językiem. Pawlik, który go nie rozumiał, raźno mu odpowiedział, ale bełkotem przez się stworzonym, a do żadnej mowy niepodobnym.
Niemiec zdziwił się mocno temu językowi obcemu sobie, zagadał powtóre i odpowiedź dostał jeszcze dziwaczniej brzmiącą.
W przekonaniu, iż to język przecie ludzki jakiś być musi, niemcy między sobą sprzeczać się zaczęli o to, jaki by był. Czuli, że nie polski, bo z tego dźwiękami i wyrazami byli oswojeni.
Pawlik trwając przy swem, niekiedy im, twarz układając poważną, po kilka słów najosobliwiej wykręcanych dorzucał – tak, że wszyscy się ponachylali ku