Król chłopów. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
dany przez matkę znak, potrząsnął głową, wskazał na ojcowskie łoże, dając łatwo zrozumieć, że chciał czuwać przy nim.
Niedawno jeszcze z ust jego słyszał ostatnie wyrazy błogosławieństwa i przestrogi – niedawno brzmiały tu głosy zwołanych panów rady – królewicz-następca wzruszony był. Do łoża konającego wiązała go miłość, wdzięczność i ta troska o jutro, która brzemieniem całej, nieznanej przyszłości leżała na piersiach jego.
Łzy kręciły mu się w oczach…
Złotą była korona, którą miał włożyć na młodocianą skroń ale ciężką.
Zwolna wysunęli się wszyscy ku drzwiom bocznym, których zasłonę królowa podnieść kazała, aby być na najmniejszy szelest, na zawołanie powrócić gotową.
Nieruchomy w tej półklęczącej postawie królewicz, został jak przykuty do siedzenia i łoża. Wzrok jego na twarzy bladej ojca spoczywał.
Oblicze to było zżółkłe jak karta pargaminowa i jak ona życiem zapisana długiem. Nigdy może wprzód, gdy był w pełni sił, nie stały na niej wyryte dobitniej męztwo, rezygnacja, siła, spokój i żelazna wola. Teraz tylko wszystkie te charakteru znamiona oblewała światłością przedśmiertną jakaś błogość – pogoda dnia ostatniego.
Któż nie widział na obliczu umierających, mocnych na duchu, bojowników zwycięzkich, tego wyrazu szczęśliwości, jaki wdziewa śmierć wiodąc ich do grobu?
Wszystkie cierpień ziemskich ślady zagładza palec anioła śmierci.
Z za brózd, marszczek i fałdów promieniało oblicze stare króla wypięknione i jasne.
Syn patrzał na nie z pobożnem zdumieniem, bo nigdy go takiem nie widział.
Jeszcze przed chwilą, gdy król z gorącością przemawiał do panów rady, do syna; miał starą swą twarz, jaką nosił po pobojowiskach; teraz śmierć przyoblekła ją majestatem i powagą swoją. Królewicz zadrżał – było to dlań zwiastunem chwili ostatniej.
Lecz – król żył: piersi poruszały się prawie łagodnie, dostrzegał lekkie twarzy drganie – starzec jeszcze oddychał.
Płomyk lampki, który, podniósłszy się, żywszym rzucił blaskiem na rysy króla, dozwalał rozeznać lekkie ust ściągnięcie i na powiekach wysiłek i drganie. Dźwignęły się one z ciężkością; z głębin ich blado zaświeciły oczy.
Zatrzymały się długo na synu, wargi zatrzęsły się, jakby je przewiew uśmiechu przebiegł bezsilny.
Kaźmirz jeszcze bardziéj pochylił się do ojca.
Cud tego życia, przerywającego konanie, coraz był widoczniejszym, głowa zwróciła się o swej sile ku ukochanemu dziecięciu.
Oddech piersi stał się głośniejszym, i głucho dobył się z nich głos.
– Kaźmirz?
– Jam jest! – odparł syn cicho.
– Jak za mgłą cię widzę – szepnął król wyraźniej nieco.
– Wody! Usta spieczone! – dodał, chcąc dobyć napróżno osłabłą z pod przykrycia rękę.
W tem Kaźmirz pośpieszył z kubkiem rzeźwiącego napoju, stojącym tuż przy łożu i ostrożnie nachylił go do ust ojca, wlewając w nie płyn po kropli.
Usta się rozwarły nieco, trochę życia wstąpiło w twarz, której oczy nabrały blasku.
Uśmiechnął się Łoktek.
– Noc? – zapytał cicho.
– Wieczór późny.
Król oczyma potoczył po komnacie, jakby się chciał przekonać, czy byli sami.
Chwilę trwało milczenie, pierś pracowała, aby się na głos zdobyć ostatni.
– Koronę – rzekł silniej. – Koronę niech ci niezwlekając włożą, niech namaszczą. Bóg z nią daje moc. A potrzeba jej, aby utrzymać wszystko w jednej dłoni. Polskę całą, Kujawy, Mazowsze, Pomorze… Pomorza niemcom nie ustąpić nigdy! Tamtędy droga w świat, jedyna wolna, w koło wrogi, bez niego więzienie…
Mówił, odpoczywając chwilami, Kaźmirz słuchał pochylony. Nie była to rzecz do niego zwrócona, lecz jakby mimowolne snujących się myśli wyrazy, wpół do siebie, do Boga, do niego… Coś, jak marzenie, jak modlitwa…
– Mazowsze posłuszne, lenne być musi i twoje, pod prawem jednem – ciągnął dalej – Szlązko zgniłe, zaniemczone przepadło… przepadło!… Już mu nie odżyć, rdza niemiecka je zjadła…
Mówiąc to przymknął powieki, ale natychmiast podniosły się znowu i usta dalej szeptały, dla syna tylko dosłyszanym szmerem.
– Z siostrą, z Węgry musi być wieczne przymierze, za ręce trzymajcie się oboje…
Pod Rzymem stać wiernie, pod Awinionem, bo tam głowa nasza i siła. Papież mnie ratował, rozgrzeszył, dźwignął, wiele lat temu… Królestwo nasze pod Piotrową stolicą, hołd mu winniśmy…
Zamruczał coś niewyraźnie i poruszył się niespokojnie.
– Znajdziesz ludzi dobrej rady, Jaśko z Melsztyna, mąż prawy, Trepka wierny… Ziemianie, szczyty, rycerstwo dobre, dobre, ale nie oni jedni… Jest ubogi lud, jest biedny chłop… to ojczyce także nasi. Pamiętaj! Ja pomnę, gdym, z błogosławieństwem miłościwego lata powrócił z tułactwa sam, sam jeden, jak palec, nie miałem wówczas nikogo. Ziemianie nie chcieli mnie, zamiast rycerstwa szli ze mną chłopki z siekierami Polskę budować. Szli i bili się… a dopiero po nich przyszły szczyty, a na końcu barony i comites…
Chłopkom wdzięcznym być!
Spojrzał na syna.
– O chłopkach pamiętaj!
Kaźmirz skłonił głowę.
– Tarczą im bądź i opieką – szeptał król cicho – sędzią im bądź sprawiedliwym, obrońcą, oni mnie obronili…
W tem głos coraz cichszy i słabszy szeptem niezrozumiałym utonął w piersi, i była znowu chwila milczenia.
Z bocznej izby na palcach podszedł ks. Wacław, nadsłuchując ostrożnie. Stanął zdziwiony, pochwyciwszy szeptanie, ręką sięgnął po kubek i przyłożył go do ust króla. Chory wnet poczuł obcego, zamilkł, ściągnąwszy wargi, ale napój połknął chciwie.
Ks. Wacław zatrzymał się chwilę, zrozumiał to, że ojciec chciał sam na sam z synem pozostać, i usunął się powoli.
Wpół podniesione powieki śledziły ruch jego i nie otwarły się, aż zniknął.
– Z Krzyżowcami niemieckiemi – rzekł – nigdy pokoju… Przeciwko nim przymierze i pokój choć z pogany! (mówił niezrozumiale, głos drżał). O! nigdy zgody z niemi! Kruki czarne, wilki żarłoczne, wrogi wiekuiste…
Z Pomorza ich wygnać potrzeba precz, lub oni tę koronę prędzej, później żelaznym klinem rozsadzą. O! z niemi nigdy pokoju…
Z pogany się jednać lepiej, Litwie żoninej dać rękę, Ruś zagarnąć… Węgry zsojuszone, nasze, Czech się grzywnami przejedna, daj mu ostatnią koszulę… choćby kielichy ze skarbców kościelnych, byle zjednać przeciw krzyżakom, wszystkich przeciw nim… Brandenburczyków głaskać, Szlązaków zagodzić… a Pomorze odbić, bo tchnąć nie będzie czem… Gościniec w świat nam zaprą i uduszą.
Spoczął nieco i dodał.
– Krwi się tam dużo poleje… będzie strumieniami ciekła… jak pod Płowcami…
Marszczki na czole króla wygładziły się, pogoda zwycięstwa opromieniła je na chwilę.
– Płowce! – powtórzył – Płowce! Drugie Płowce