Stara baśń. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
na losy swoje.
Kto by się wsłuchał był w głosy, które wewnątrz chaty się ozwały, gdy Jaga wyszła, załamawszy ręce – domyśliłby się, że tam niewiasty za Samborem zawodzić musiały. Nikt jednak nie śmiał ozwać się głośniej, aby obcy nie posłyszeli głosów niewieścich i nie domyślili, że się od nich pochowały101. Dano jeść przybyłemu smerdzie i ludziom jego, a piwo z cebrów dokończywszy wszyscy poszli do spoczynku. Wisz ich zaprowadził do obszernej szopy, na siano. Obok niej stały konie niemieckie. Niemca też puszczono, nie bardzo się troszcząc o niego – i szedł przy nich nocować.
Gospodarz z Samborem sami pozostali w podwórku. Chłopak chciał zacząć rozmowę, gdy stary dał mu znak, aby z nim za wrota szedł, i wywiódł go nad rzekę. Księżyc wschodził nad lasami. Siadł stary, milcząc długo. Słowiki tylko krzyczały…
– Nie płacz ty i nie narzekaj – począł po cichu Wisz. – Nikt nie wie, gdzie go jaka dola czeka. Chcieli wziąć jednego z was, a ja bym i sam im dał… bo mi tak było potrzeba… I nie tylko mnie, ale i drugim.
– Za cóż ja idę? – nieśmiało spytał Sambor.
– Boś ty rozumniejszy od drugich – mówił stary. – Bo masz oczy i język, bo więcej nas kochasz niż drudzy, bo ja tobie ufam i miłuję cię. Jesteś obcy, a mam cię za syna. Posłałbym syna… oni oba ziemianie i rolniki, i myśliwce, i bartniki… a ty śpiewać lubisz, ale myśleć umiesz.
Zatrzymał się trochę, wsłuchując się w wieczorną ciszę – a potem mówił dalej, głos zniżając.
– Słuchaj, Sambor – ja ciebie nie na zgubę ślę, ale z potrzeby. Wielkie się u nas rzeczy gotują, kneziowie nas za łby chcą wziąć, postrzyc w niewolniki i Niemców z nas porobić. Z Niemcami się znoszą102… Nam dojadło103 to… My nic nie wiemy, co oni tam robią, aż nam na szyję więzy spadną. Ty idź, patrzaj, słuchaj, nastaw uszy. Musimy wiedzieć, co się u nich dzieje. Po to ja tam ciebie ślę… Usta zamknij, oczy otwórz, posłuszny bądź… kłaniaj się nisko… a o nas nie zapominaj. Czasem tam kto z bliźniakami104 przyjdzie, z pokłonem… Powiecie mu, co posłyszycie. Przyszedł czas… przyszedł czas… albo Leszki nas spętają, albo my ich wyżeniem i wydusim. Ano – st! st!
Stary palce położył na ustach. Sambor przystąpił doń i objął za kolana.
– A! – rzekł. – Iść między obcych, porzucić was, ciążka to dola. Myślałem – z wami poczęło się życie i przy was skończy.
Wisz przerwał mu.
– Nie na wieczność tam idziesz – rzekł cicho – jak będzie pora, skiniemy na cię – powrócisz… Nauczysz się tam wiele, napatrzysz, dowiesz, bo cię się strzec nie będą. Na Kupałę105, na koladę106 do mnie ci pozwolą… A od stołba do nas nie kraj świata!
I pogłaskał go po głowie… ale Samborowi mimo tych obietnic ciężko na sercu było.
– Mój ojcze – szeptał tęskno. – Co ty każesz, ja muszę. Alem ja tu tak jak wolny był, tam idę na pęta i pod grozę. U was my wszyscy dziećmi, tam wszyscy niewolnikami. Gorzki to chleb, co go w pętach jeść potrzeba.
Wisz, jakby skarg tych słuchać nie chciał, nie odpowiedział na nie.
– Patrz a ucz się – powtarzał. – Zapamiętaj wszystko. Nam się stamtąd wszystkim niewola gotuje, jeśli o sobie nie pomyślimy. A kto z nas wie, co się w tym wilczym dole praży i smaży? Żaden z kmieciów nie ma tam swojego. Ja tam twoje oczy posyłam za moje. Kneź – sroga bestia, ale pokłony lubi, bij mu je, zyszczesz łaski, nie będą się taić przed tobą. Piją, a po pijanemu wygadają, co u trzeźwego na myśli.
Stary szeptał coraz ciszej, kiedy niekiedy chłopaka bijąc po ramieniu… ten stał z głową zwieszoną, zachmurzony, księżyc już się był podniósł107 w górę i świecił w rzece odbity, gdy po długiej rozmowie się rozeszli. Sambor jak wkuty na podwórku pozostał, oparty o wrota. Psy przyszły mu się łasić do ręki, pogłaskał je. Słuchał śpiewu słowików i klekotania żab, i hukania bąka na błotach, jakby chciał sobie w pamięć wrazić tę muzykę nocną puszczy, którą nierychło znowu usłyszeć się spodziewał.
Sen go nie brał – siadł na kłodzie i przesiedział noc całą do dnia.
Już się we dworze niewiasty ruszać zaczęły, gdy parobczak poszedł obchodząc zagrodę ku tylnym wrotom, jakby się tam kogo spotkać spodziewał.
Jaga wyszła naprzód i pospieszyła ku niemu.
– Samborze, mój miły, nie trwóż się i nie tęsknij – powrócisz.
Ale sama łzę fartuchem otarła. Wtem przez drzwi wpółotwarte pokazała się Dziwa, która w rękach trzymając kosy, zadumana plotła je powoli. Spojrzała na chłopaka i smutnie mu się uśmiechnęła.
– Co ty tak stoisz ponury? – rzekła powoli, głosem jakimś spokojnym, a jak śpiew przeciągłym. – Co tobie? Nie wstyd ci mieć strach w sercu, a łzy w oczach? Nie każdemu dano siedzieć w chacie i spoczywać, różne losy, różne dole. Dobrej myśli bądź! Czasem ja widzę, widzę daleko, widzę jasno, czasem ja jutro odgadnę… Nie smuć się, Sambor. Złego ci się nic nie stanie.
– Szkoda mi was porzucić – rzekł chłopak – a tęskno będzie.
– I nam za wami! – rzekła Jaga.
– Nam za wami! – powtórzyła Dziwa. – Ano, wy do nas wrócicie.
– Kiedy? – zapytał Sambor.
Dziwa puściła z rąk włosy, oczy utopiła w ziemię, cała jej postać przybrała uroczysty wyraz i poczęła mówić z wolna, nie patrząc na chłopca.
– Wrócicie, wrócicie, gdy nad Gopłem łuna stanie, trupy spłyną po jeziorze… Kneź stary z lasu wyjedzie, nowe przyjdzie panowanie, gdy popioły wiatr rozwieje, kiedy krucy się nasycą, kiedy bartnik zbierze pszczoły. Kiedy zrąb nowy postawią nad Lednicą u jeziora. Powrócicie, zdrowi, cali… Z jasnym mieczem, z jasnym czołem.
Coraz ciszej mówiąc, zamilkła, podniosła oczy na stojącego przed sobą Sambora i rękami obiema śląc mu pożegnanie, z uśmiechem, jakby oprzytomniona nagle, chwyciła rozpuszczone kosy, wbiegła do chaty i drzwi zatrzasnęła za sobą.
IV
Wszystko się już budziło po szopach i oborach… Parobcy szli wypędzać stada… Dziewczęta czerpały wodę u studni. Smerda ze swoimi wstawał, napędzając do drogi, Hengo chłopca słał do wodopoju, na ognisku stare sługi rozpalały ogień. Wisz, który sen miał lekki, z siermięgą na plecy zarzuconą wyszedł o kiju obejrzeć naprzód, jaki się dzień obiecywał.
Niebo nad rankiem szare chmury okryły, od strony tylko wschodu rumieniały one, a choć wiatru czuć nie było na ziemi, górą obłoki pędziły żywo wyprzedzając się i kłębiąc. Nad błotami stały gęste opary, poruszały się to bledniejąc, to szarzejąc. Rosa kroplista, biała okrywała trawy i szkliła się na zielonych liściach młodych. W szopie słychać było beczące owce, na pastwiskach rżące konie, u brzegu mruczącą rzekę i jeszcze zawodzącego nieznużonego słowika.
Dwa kruki z zachodu z wolna ciągnąc zatrzymały się nad chałupą i poleciały dalej leniwo… Stary obejrzał się za nimi i pokiwał głową.
Sługi
101
102
103
104
105
106
107